Rozdział 1

159 32 20
                                    

W życiu są dwa rodzaje wydarzeń. Te o których pamiętamy i drugie, o których zapomnieliśmy, a jedyną szansą na ich odtworzenie jest opowieść ulubionej cioteczki przy rodzinnym objedzie. I gdy już zaczyna swoje słynne „A pamiętacie jak.." i patrzy właśnie na Ciebie, już wiesz, że czeka Cię właśnie kolejne kompromitujące dziesięć minut z życia. Ciocia opowie, reszta się pośmieję i zapomni. Ale Ty już nie zapomnisz. Może dlatego nie lubię rodzinnych obiadków? Chociaż moja rodzina jest delikatnie mówiąc - uszczuplona.
Kiedy miałam pięć lat moi rodzice oddali mnie głównie pod opiekę babci i dziadka ze strony Taty. Dlaczego? Otóż oni dobrali się idealnie – dwójka pracoholików. Do ich idealnego życia niestety wkradłam się ja. I tak oto pięć lat przerwy od biegania z spotkania na spotkanie, zrefundowałam im bieganiem z butelką i zbieranie zabawek. Co zdecydowanie im wystarczyło. Przez następne dwa lata widziałam ich tylko w weekendy, święta i gdy mieli urlop. Kiedy miałam siedem lat los postanowił pokazać mi co to znaczy śmierć bliskich osób. Bo co to jest śmierć wiedziałam już dawno. A przynajmniej od czasu, gdy jako czteroletnia dziewczynka zobaczyłam na drodze kotka, który moim zdaniem spał. Gdy podeszłam, okazało się, że nie spał. On nie żył. Wtedy właśnie zapytałam mamę, co to znaczy „umarł". Moja matka postanowiła mnie nie okłamywać i pokrótce streściła mi prawdopodobne losy kotka, który zginął. Nie byłam zbyt szczęśliwa na koniec tej opowieści. Płakałam z godzinę, zanim udało się rodzicom mnie uspokoić. Ale wracając do moich rodziców. Podczas podróży pt. „Jedziemy podpisywać kolejny super-kontrakt" zderzyli się z ciężarówką i zginęli na miejscu. Śmierć szybka i tragiczna. Dopiero po kilku latach dotarło do mnie co tak właściwie się stało. Straciłam rodziców na zawsze. Nie wyjechali w delegację i nie wrócą za tydzień, za miesiąc, za pół roku, a nawet za trzy lata. Już nigdy nie przyjdą i mnie nie przytulą, nie poznają mojego męża, nie pobawią się z wnuczkami w grodzie. Bo ich nie ma. I wtedy dotarło do mnie, że mam tylko dziadków. To oni wiedzieli jaki jest mój ulubiony kolor, kim chcę zostać w przyszłości, kto jest moim przyjacielem i co najważniejsze, że kiedy rozbiję kolano, bo wywróciłam się na rolkach to potrzebuję plasterka z Kubusiem Puchatkiem.
Myślicie, że to koniec? Że od tej pory jest już pięknie i wszystko kończy się happy endem jak w wszystkich książkach dla nastolatek? Osiem lat później moja babcia, a w sumie prawie mama, mdleję w domu. Przyjeżdża karetka, zabiera ją do szpitala, za dwa dni ukazuję się, że ma raka. A stadium jest tak zaawansowane, ze zostaję jej 2 miesiące życia. I tak się dzieję. Przez 2 miesiące codziennie wita i żegna nas uśmiechem. Mimo bólu i świadomości, że umiera. Nie dała po sobie poznać, że odchodzi. Kiedyś zniecierpliwiona jej ciągłą radością zapytałam ją skąd bierze siłę, kiedy wie, co się stanie już nie długo. Nie przechodziło mi przez gardło „umrzesz". Pamiętam, że wtedy leciały mi łzy po policzkach jedna za drugą, a ona podeszła do mnie starła delikatnie łzy z policzków i powiedziała -Skoro i tak umrę, to dlaczego mam umierać za życia kochanie? Będę zawszę przy Tobie, dopóki będziesz o mnie pamiętać. Po czym mnie przytuliła. Pamiętam, jak ciężko było mi wyszeptać tych kilka słów - Nigdy nie zapomnę Cię Babciu. I umarła. Ale wciąż jest przy mnie. Czuję ją. Albo po prostu chcę czuć. Nie wiem.
Po śmierci babci oboje z dziadkiem byliśmy w rozsypce. Wspieraliśmy się i przeżywaliśmy to razem. Dopiero po roku, każde z nas zaczęło uciekać w swoje zajęcia. Ja skupiłam się na nauce. Dziadek postanowił otworzyć bar. Pamiętam jak szukaliśmy odpowiedniego lokalu. Przejrzeliśmy chyba z dwieście ogłoszeń w ciągu dwóch miesięcy, aż trafiliśmy na ten idealny. Na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki. Stary budynek z zegarem nad wejściem, ale w dobrym stanie. Gdy się wchodziło był krótki korytarzyk, który kończył się 3 schodkami. Dopiero po zejściu ze schodów miało się widok na całe pomieszczenie. Drewniana podłoga i masywne belki pod sufitem. Według sprzedającego w tym samym momencie mi i dziadkowi zaświeciły się oczy, a gdy spojrzeliśmy na siebie był już pewny, że weźmiemy lokal. No cóż nie mylił się. Trzy miesiące później zaprosiliśmy go na uroczyste otwarcie baru.
Bar pod zegarem skradł nie jedno serce. A dziadek szybko pozyskał stałych klientów jak i wciąż nowych. W czym tkwił sekret? Dziadek początkowo pracował sam, a klientów nie traktował jako towaru, na którym może zarobić, ale jak dobrych znajomych. Zawsze był serdecznym, miłym i do bólu szczerym człowiekiem.
Pamiętam jak nie znosił kłamstwa. Kiedy byłam nastolatką i pierwszy raz go okłamałam, powiedział mi jedno zdanie - Wnusiu pamiętaj, nie warto tracić życia na kłamstwa. Po czym wyszedł z mojego pokoju, zostawiając mnie samą ze swoimi myślami i skazując mnie na bezsenną noc. Następnego ranka przeprosiłam go i od tamtej pory nigdy go nie okłamałam. I nikogo innego. Potrafił trafić do człowieka jednym zdaniem. Całe życie próbowałam się tego od niego nauczyć. Bezskutecznie.
Zawsze po szkole przychodziłam do niego do baru i obserwowałam jego pracę. Nie lubiłam siedzieć sama w domu. Na zapleczu miałam nawet swój kąt gdzie mogłam odrabiać lekcje. Długo o niego walczyłam. Dziadek początkowo nie był przychylny pomysłowi, abym urządzała sobie lokum w barze. Ale fakt, że i tak spędzałam tam całe popołudnia i wieczory, przekonał go do mojego pomysłu. Chciałam jak najwięcej czasu spędzać z dziadkiem. Może się bałam, że jego czas jest policzony. I jest go znacznie mniej niż uważaliśmy?
Nauczył mnie całej pracy w barze i obsługi klienta. Stałych klientów traktowałam jak wujków. Byli to bardzo mili i kulturalni staruszkowie. Nie raz rozbawili mnie do łez swoimi historiami z młodości. Widziałam nie raz jak dziadek uśmiechał się pod nosem, na moje zmagania z coraz to nowymi zadaniami w barze. Był niezwykle cierpliwym nauczycielem. Gdy zbiłam pierwszą szklankę powiedział O i mamy pierwszą ofiarę pracy. Wiesz kto nie zbija szklanek? Odpowiedź była prosta. Ty Dziadku. Zaśmiał się na moje słowa i powiedział - Ten kto ich nigdy nie dotknął. Po czym wrócił do swojej pracy. Zdawałam sobie sprawę, że przejmę ten bar, ale klamka zapadła, kiedy dziadek zaprowadził mnie do notariusza, aby sporządzić odpowiednie dokumenty. Wystraszyłam się wtedy, bo w głowie miałam już czarne scenariusze. Gdy wróciliśmy do domu rozpłakałam się i zapytałam piskliwym głosem: Dziadku powiedz, ze ty nie.. nie potrafiłam dokończyć i rzuciłam się mu na szyję. Przytulił mnie i pogłaskał po głowie. Nie wnusiu, nie umieram. Ale mam już swoje lata, nie dam rady już jak kiedyś. Mamy pracowników, Ty świetnie sobie radzisz. Myślę, ze powinienem już odpocząć. Ulżyło mi wtedy. Ale nie na długo. A dokładnie na dwa lata. Dziadek zmarł, mówił, że odchodzi spokojny i szczęśliwy. A ja mam dbać o siebie jak i o nasz bar, który razem stworzyliśmy. Od jego śmierci minęły trzy miesiące, a ja po raz pierwszy od tego czasu zdecydowałam się odwiedzić bar. Przez tydzień był zamknięty. Nikt nie potrafił ot tak po prostu wrócić do pracy po śmierci założyciela i serca tego miejsca. Po tym czasie bar musiał zostać otwarty, mieliśmy pracowników i musieliśmy mieć czym im zapłacić. Nawet jeśli ja nie potrafiłam wrócić do pracy.
Świadomie wybrałam porę zamknięcia lokalu. Chciałam pracowników wysłać wcześniej do domu, a sama zająć się sprzątaniem baru po całym dniu. Chciałam zostać sama, w miejscu, które było moim drugim domem. Gdy wchodzę do baru nie ma już ani jednego klienta. Agata wyciera szkło za barem, a Marta wyciera stoliki. Na mój widok zastygają na chwilę i już po chwili tulą mnie w swoich objęciach.
Zdecydowanie panuję u nas rodzinna atmosfera.

Bar pod zegarem ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz