Rozdział 11 Obchody

12 4 0
                                    

                      

Alicja

Zdążyłam na czas. Po mnie doszedł jeszcze Lucek, a Łukasz już zaczynał kierować poszczególne trójki i pary do rozdawania kotylionów. Obok stała Iza z listą obecności i odhaczała na liście przybyłych. Pogoda była dzisiaj brzydka, a zapowiadało się, że będzie jeszcze brzydsza. Ciemne chmury osnuwały niebo i pojawił się chłodny, przenikliwy wiatr. Tłumek ludzi powoli zaczynał zbierać się na rynku, więc nuda nam nie groziła. Technicy testowali sprzęt, dekoratorka poprawiała i przestawiała co tylko znalazło się w polu jej widzenia. Zobaczyłam, że ksiądz Jan rozmawiał z niską, skośnooką Azjatką w czarnym płaszczu. Stanęliśmy z Luckiem tuż za rusztowaniem sceny. Trochę zasłonięta kolumną głośnika, a trochę kapturem, który naciągnęłam prawie po nasadę nosa, mogłam całkiem swobodnie ich podsłuchiwać.
-Dzień dobry. Tyle młodzieży zaangażowało się w tę imprezę, że musi się udać. - powiedziała bez uśmiechu. Ksiądz Jan przypiął jej biało-czerwony kotylion do płaszcza i opowiedział z lekkim zadęciem: - To bez wątpienia nasze wielkie święto. Ważne, aby wszyscy brali w nim udział. Mamy trudną historię. Mamy również powody do dumy.
Azjatka zerknęła na swój kotylion, po czym powiedziała:
-A co jeśli historia rozpada się na waszych oczach, a wy tylko czcicie dawne zwycięstwa, zamiast naprawiać porażki?
W głowie zaczynały mi się snuć przypuszczenia, że jest związana z rodziną Misaki. Moje rozmyślania ucięła powaga wymalowana na twarzy księdza Jana.
-Wówczas oczywiście powinniśmy zająć się teraźniejszością. - powiedział ostrożnie, a Azjatka niemiło się uśmiechnęła i założyła na ręce czarne rękawiczki. Nim wmieszała się w tłum, odrzekła: - Dobra odpowiedź. Do zobaczenia na Polach.
Księdza Jana wyraźnie zasmuciło jej zachowanie. Może miał więcej takich zawoalowanych, krytycznych rozmów. Mamy święto i chciałoby się choć jeden dzień odpocząć od takich słownych utarczek, które mają nam przypomnieć obowiązującą filozofię : jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Zrobiło mi go żal – w końcu też się bardzo starał, żeby wszystko się udało. W końcu święto jest od odpoczynku i cieszenia się, a nie od ględzenia. Lucek, z jakiegoś powodu, cały czas przyglądał się Izie, Iza mnie, a Monika Łukaszowi. W dodatku blond włosa szarooka kobieta w granatowej służbowej kurteczce, poznana wczoraj w auli, również mi się przyglądała. Aktualnie miała być w policyjnym poczcie sztandarowym, więc była ubrana na galowo. Wyraźnie miała mnie na oku. Odebraliśmy z Luckiem koszyk z kotylionami i ruszyliśmy w drogę.
-Dzień dobry, czy zechce pani przyjąć kokardę narodową? - zapytałam mamy z dwójką towarzyszących jej dzieci.
-Ja nie, ale dzieci na pewno. - powiedziała z uśmiechem.
-Dobrze, już przypinam. - powiedziałam również z uśmiechem. Dzieci zaaferowane oglądały przypięte do kurtek biało-czerwone harmonijki i kółeczka, a ja okrywając koszyk kawałkiem serwety, aby chwilowy kaprys nieba nie zniszczył mi papierowych rozetek, kątem oka zobaczyłam młodego mężczyznę w granatowej kurtce, który stanął obok blondyny. Lucek najwyraźniej też go zauważył, ponieważ zaczął się wycofywać. Cóż, ja nie byłam taka szybka.
-I ja poproszę kokardę narodową. - powiedział, sprawdzając coś na telefonie. Bez słowa sięgnęłam do koszyka po kotylion i szpilkę.
-Alicjo, widziałaś gdzieś Izę? - zapytał Łukasz, który pojawił się dosłownie znikąd za moimi plecami. Niespokojnie rozglądał się dookoła. - Za dziesięć minut zaczynamy przemowy. No tak, po pani burmistrz zwykle przemawiała cała reszta, a ona już dawno zeszła z podium.
-Zagapiłam się. - szybko przypięłam rozetkę i miałam się wycofać, ale mężczyzna złapał mnie mocno za nadgarstek. Jak na złość Łukasz gdzieś się ulotnił. Lucek wlepił oczy w drugiego faceta, który stanął w pobliżu. Nie potrzebowałam już żadnej tabliczki z napisem ' zagrożenie'.
-Opiekuj się braciszkiem. - powiedział granatowy - wygląda na chorego.
-Puszczaj, albo pożałujesz zboczeńcu. - wycedziłam i wyrwałam rękę z jego uścisku.
Sama złapałam Lucka za rękę i uciekłam z nim się na drugi koniec placu. To chyba miał być rewir Moniki i Damiana, ale nigdzie ich nie było widać. Ogarnął mnie dziwny niepokój – innego rodzaju niż ten, wywołany scysją z nieznajomym. Niepokój zaczął się udzielać również Luckowi. Chłopak czujnie wodził oczami po ludziach zgromadzonych na placu i szybko przebierając palcami, skubał frendzel szalika. Dostrzegłam siedzącego na ławce Kubę, który wyraźnie nie „kwitł". Miał podkrążone i błyszczące, jak w gorączce oczy i lekko spoconą twarz. Obok niego siedziała kobieta, dość podobna do tej z policyjnego pocztu sztandarowego, tylko ubrana była zwyczajnie. Kobieta mówiła coś cicho do chłopaka. Przechodząc z Luckiem obok nich wyłapałam kilka słów:
- To tylko gołębie Kuba... One nie krzywdzą.
-Wznoszą modlitwy ku niebu.
-Ćśśś. Nie...
Kuba zwariował!? Gdybym nie słyszała, nie potrafiłabym sobie tego wyobrazić. Chłopakowi, mimo mojej osobistej niechęci do jego osoby, trudno było odmówić trzeźwości umysłu. Należał do osób twardo stąpających po ziemi, takich które trudno wytrącić z równowagi. Razem z Luckiem obdarowaliśmy kotylionami jeszcze kilka osób, kiedy zauważyliśmy nieobecność prelegentów na scenie. To było dziwne.

Mroki poświęceniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz