| aby nie symulować gruźlicy kiedy masz się schować

716 76 69
                                    

— Adasiu mój drogi, pamiętasz kiedy mówiłem Ci, że włamanie do krypty to wyborny, doskonały i w ogóle cudowny pomysł?

— Nie.

— Więc wyciągnij wnioski. Czemu w ogóle mamy wychodzić oknem?

— A mamy klucze do drzwi, malkontencie?

— Mogliśmy załatwić!

Adam prychnął z urazą i z nieoczekiwaną gracją zlazł z parapetu na pierwszym piętrze na parapet na parterze, a później na ziemię. Juliusz nie był dzisiaj w nastroju na trwałe uszkodzenie sobie karku, kręgosłupa czy chociażby kończyny, więc nadal spoglądał na niego z okna do ich pokoju, starając się nie porównywać tego w myślach do wiadomej sceny z wiadomej tragedii Szekspira. Nieudolnie.

— Ja tak nie schodzę.

— No weź, Juliusz! Parkour! Czy to było to skakanie po rzeczach?

— Niestety. Wiesz co, może Ty tam poczekaj. Skołuję klucze i wyjdę jak człowiek, podróbko Spider—Mana.

— To jest dopiero idiotyczny pomysł! Przecież nie możesz ot tak znaleźć zapasowej pary kluczy i wyjść niezauważony!

Slowacki znalazł zapasową parę kluczy i wyszedł niezauważony, miażdżąc biednego Mickiewicza spojrzeniem. Jak można było się spodziewać, starszy wieszcz załapał się po tym na karne i pełne dezaprobaty uderzenie dłonią młodszego w potylicę. Wolał nie narzekać, ale wciąż był zdania, że jego sposób był dużo bardziej efektowny i wspaniały.

— No chodź już, Adam. Możemy sobie poskakać po murkach albo krawężnikach, tak czy tak nikogo tu nie ma.

— Teraz to już mi się nie chce.

— I próbuj tu być miły. Wiesz co, ja się przynajmniej staram.

— To miłe z Twojej strony i to doceniam.

— Dziękuję.

— Nie ma za co.

Po pasywno agresywnym chyba pojednaniu się wieszczów, przyspieszyli nieco kroku. Wychodzili mniej więcej za piętnaście trzecia, więc wypadałoby się pospieszyć, jeżeli chcieli zdążyć do krypty na czas. Na ich szczęście, orientacja w terenie Juliusza nie wolała o pomstę do nieba — w przeciwieństwie do tej Adamowej — i wkrótce z pewnym zapasem czasu znaleźli się pod kościołem, w którego podziemiach znajdował się ich cel. Albo ich kolega, jakkolwiek by to zabrzmiało. W sumie, chyba lepiej będzie brzmiało to, że Krasiński jest ich celem. Sorry, Zygmusiu.

— To jak tam wejdziemy?

— Widzisz gdzieś kłódkę na drzwiach? Wchodzimy. Jeszcze pamiętam, jak dostać się stąd do Zygmunta.

— Coraz bardziej nabieram wrażenia, że to nieco nielegalne.

Mickiewicz machnął ręką w geście idź, nie marudź, Julek, spotkamy się z Zygim i będzie picuś glancuś, gitara siema. W sumie dobrze że poprzestał na samym geście; gdyby znowu zaczął popisywać się slangiem, Julek najpewniej załamałby się nerwowo na poważnie, położył na chwilę żeby ochłonąć, a w konsekwencji przegapiliby magiczną godzinę trzecią. Kościelna klamka ustąpiła bez większych oporów, a wchodząc, Słowacki miał już prawie absolutną pewność, że żaden z jego bardziej odpowiedzialnych przyjaciół nie zrobiłby tego samego. Ale cóż, kości zostały rzucone, a Juliusz, tak jak jego historyczny poprzednik w tej sytuacji nie miał już żadnej opcji na odwrót.

— Adam, idioto, tu jest ciemno. Jak planujesz cokolwiek zobaczyć? Jeżeli masz nadzieję na echolokację, to ja wychodzę, zapomnij.

Adam z miną jakby właśnie odkrył lek na każdą znaną ludzkości chorobę, zakończył wszystkie znane wojny, połączył dwa magnesy tymi samymi biegunami, wreszcie zrobił jakiś otwarty krok w kierunku jego relacji ze Słowackim, czy choćby tylko podpiął kabel USB dobrze za pierwszym podejściem, w każdym razie, z dumną miną wyciągnął z kieszeni czarnej bluzy małą latarkę.

𝐂𝐀𝐃𝐀𝐕𝐄𝐑𝐀. 𝐬𝐥𝐨𝐰𝐚𝐜𝐤𝐢𝐞𝐰𝐢𝐜𝐳 𝐟𝐚𝐧𝐟𝐢𝐜𝐭𝐢𝐨𝐧Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz