!TRWA KOREKTA!
Poprawione rozdziały: 10/12
Oznaczone jako 15+, ponieważ występują tu opisy i treści, które mogą zostać uznane za nieodpowiednie dla młodszych Czytelników
𝑀𝑎𝑙𝑒 𝑑𝑖𝑎𝑔𝑛𝑜𝑠𝑐𝑖𝑡𝑢𝑟, 𝑚𝑎𝑙𝑒 𝑐𝑢𝑟𝑎𝑡𝑢𝑟
❝Leczenie młodzieńcz...
Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Czerwiec nadszedł nieoczekiwanie szybko. (Chyba dlatego, że bardzo bałam się jego nadejścia.) Przyniósł mi długie, ciepłe dni i krótsze noce (zdecydowanie nie sypiałam wówczas dobrze) oraz masę nowych zmartwień.
Jakoś na dwa tygodnie przed zakończeniem roku szkolnego do mojego ojca zadzwoniła pani Agnieszka, sekretarka pana doktora Gruszewskiego i powiedziała, że lekarz zlecił wykonanie zdjęcia RTG.
Można powiedzieć, że mieszkałam bardzo blisko szpitala, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że najczęściej dochodziłam do niego skrótem prowadzącym przez las, który rozpościerał się za moim osiedlem.
Cholernie się denerwowałam, a jednocześnie przeczuwałam, że zabieg okaże się koniecznością. Głupia nie byłam; wiedziałam, że jeśli skrzywienie w odcinku piersiowym przekracza czterdzieści stopni, to pacjent kwalifikuje się do operacji. Wiedziałam też, że to jest tylko jedno z kryteriów i że każdy przypadek jest rozpatrywany w inny sposób, a nie pod kątem ogólnych ustaleń.
Jednak moja inność zaczynała blaknąć. Stawałam się szara, zanikałam i milkłam. Byłam taka sama, jak większość; wystraszona i milcząca - jak większość pacjentów na Tulipanówku.
W mojej klasie i w ogóle w Siódemce widziałam mnóstwo szczęśliwych ludzi. Takich, którzy byli niezwykle świadomi samych siebie oraz tego, kim chcą być i co chcą w życiu osiągnąć.
Ja taka nie byłam. Nie umiałam taka być. Nie wiedziałam co mogę zrobić, aby choć trochę zbliżyć się do poziomu, którego ode mnie wymagano.
Im bliżej szpitala byłam, tym więcej było we mnie niepokoju. Kiedy weszłam z ojcem do lasu, wzdrygnęłam się. Trzęsły mną dreszcze i toczył mnie lęk.
Gdy podnosiłam głowę, między drzewami dostrzegałam zarysy jakiejś postaci. Coraz dotkliwiej odczuwałam chłód. To zimno musiało pochodzić ze mnie, z mojego wnętrza, z mojego serca, bo na dworze było wówczas dobrze ponad dwadzieścia stopni. Miałam tylko nadzieję, że to nie gorączka mną trzęsie.
— Możemy zwolnić? — zapytałam. Mój ojciec szedł dobre kilka metrów przede mną.
Zwolnił. Zrobiłam dwa większe kroki i zrównałam się z nim. Spojrzałam przed siebie i... po lewej stronie ścieżki dostrzegłam znajomą mi postać.
Ani trochę nie zmienił się od czasu, gdy widziałam go po raz ostatni, to jest — od zimy. Wciąż miał na sobie tę długą, czarną szatę, jego białe jak śnieg włosy wciąż tak samo majestatycznie falowały na powietrzu.
Było w tej zjawie coś pięknego. Coś, co mnie przerażało i zarazem przejmowało ciekawością. Wtedy w lesie, mijając to coś na ścieżce byłam równie przerażona, co zafascynowana.
W miarę tego jak odległość między mną, a tym dziwnym, pozamaterialnym stworzeniem się zmniejszała, coraz dotkliwiej czułam, że rzeczywistość zaczyna się jakby spłycać. Wszystko się rozmywało; las, mój ojciec, który szedł obok mnie, ścieżka, korzenie drzew pod moimi nogami, wszystko.