VI. Indie, Kanada i fortepian

83 9 16
                                    

Z rana, Audrey wraz z najstarszym bratem wybrali się na przejażdżkę konną, korzystając z urokliwej pogody, która nie była częsta w tej części świata.

Klacz, na której zawsze jeździła, smukła kasztanka, nazywana była Kremówką, jako że imię to nadała jej jako dziecko, jak nietrudno się domyśleć, po ulubionym deserze.

Jechali spokojnym stępem wzdłuż rzeki, która oddzielała ich ziemie od ziem pana Mearsa. Wtem na horyzoncie ukazał im się jeździec w szarym odzieniu, jadący pełnym galopem. Był to człowiek o prostej, krzepkiej sylwetce i dużej wprawie jeździeckiej. Nie minęła chwila nim zjawił się przy nich, a wtedy Audrey rozpoznała w nim sąsiada.

– Dzień dobry, Josephie! – krzyknął Alfred.

– Witaj, Alfredzie. Dzień dobry pani. Wierzę, że zastaję was i rodzinę waszą w dobrym zdrowiu?

– Tak, dziękujemy. Jak się miewasz; i twoja rodzina?

– Przyzwoicie. Moja siostra jest nieco chora, ale to nic poważnego. Jechałem właśnie by przekazać pani list od niej i zawiadomić, że nie zjawi się dziś tak jak obiecała.

– Och, nie – westchnęła Audrey. – Cóż, mam nadzieję, że się jej polepszy – rzekła i szeptem dodała: – a dziś... Będę musiała wytrzymać z Pakenhamem.

Alfred posłał jej ganiące spojrzenie.

– Znasz George'a Pakenhama? – zapytał sąsiada.

– Nie, nie miałem okazji go poznać.

– Może w takim razie miałby pan ochotę przyjść do nas i poznać się z nim? – zapytała Audrey. – Odwiedza nas dzisiaj razem z siostrami. Zaprosiliśmy ich na kolację.

– Jeśli to nie problem...

– Żaden problem, zapewniam – rzekł szybko Alfred. – Chętnie cię ugościmy. Jadamy zwykle koło szóstej. Jeśli przyjedziesz wcześniej to możemy zagrać jeszcze w bilard.

– Dziękuję bardzo, w takim razie. Na pewno się zjawię. List od mojej siostry na ręce szlachetnej pani. – Podjechał do Audrey i podał jej szarą kopertę. – Bądźcie zdrowi. – Skinął im obu głową i ruszył w stronę miasta galopem.

Odwiedził ich koło piątej. Czekając na Alfreda, Audrey zaprowadziła gościa do pokoju dziennego, jednak po drodze przystanęli w obwieszonym obrazami korytarzu. Joseph przyglądał się dłużej jednemu z portretów. Audrey podążyła za jego wzrokiem.

Kobieta z obrazu była dość drobnej postury. Miała starannie wyczesane, jasne włosy i duże oczy o melancholijnym spojrzeniu. Jej wąskie, malinowe wargi ułożone były w niepewnym półuśmiechu. W chwili, gdy obraz ów został namalowany miała już dwadzieścia pięć lat, ale wyglądała bardziej na szesnastoletnią dziewczynkę. Siedziała prosto, ale z jakąś gotowością do pospiesznego odejścia, jakby nie była przekonana czy wolno jej zasiadać na tym właśnie fotelu.

– To pani Emma. Matka Alfreda.

– Tak, przypomina go w pewnym sensie. – Audrey miała wrażenie, że chciał coś jeszcze dodać, ale zrezygnował, potrząsając lekko głową. Uznał najwyraźniej swą odpowiedź za wystraczającą.

– To znaczy? – dopytała Audrey, którą ogarnęło wielkie i nagłe pragnienie poznania owej sekretnej wypowiedzi, którą ocenił jako niewartą przedstawienia.

Joseph Bristol odpowiedział jej swoim prostym, życzliwym uśmiechem, który najwyraźniej miał w zanadrzu przy każdej okazji. Nie miał w sobie wielkopańskiego obycia i wielowarstwowości, a przynajmniej tak jej się zdało.

Bal w Brzozowym DworzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz