IX. Kwiaty

67 8 10
                                    

– Kwiaty? – zapytała Mary oniemiała.

– Tak. Opowiem ci wszystko od początku – rzekła Audrey. Spacerowały wspólnie po miejskim parku. Pogoda była wyborna i słoneczna, choć powietrze jeszcze rześkie. Ptaki świergoliły bez ustanku, a trawniki usłane były kwiatami we wszystkich możliwych barwach. Tu i ówdzie kwitły fiołki i niezapominajki, tam znowuż żonkile i konwalie, dalej hiacynty i tulipany, gdzieniegdzie urocze szafirki. Wielu ludzi było tego dnia w parku, ale był on na tyle duży, że przyzwalał na prywatności i swobodę rozmowy. – Dzisiaj rano wstałam z łóżka, ubrałam się i oporządziłam, zeszłam na dół i w holu już spotkałam swą matkę. Przywitała się ze mną, ale od początku patrzyła na mnie zupełnie dziwnie i czułam, że coś musiało się wydarzyć. Wiedziałam jednak, że matka nie może postrzegać tego jako tragedię, bo oczy jej błyszczały takim entuzjazmem... Udając, że nic nie dostrzegam w jej zachowaniu, nie pytałam na razie, czy coś się wydarzyło, ale czy Philip powrócił do domu. Matka odparła, że nie. Nie zmartwiło mnie to, jak możesz się domyślać, wcale, gdyż sam zapowiedział, że jedzie do Renwicka, a od niego wraca zazwyczaj rano, odkąd trzy lata temu wpadł do bagna wracając po nocy do domu. Matka również nie była zmartwiona, chociaż ona się tym zazwyczaj denerwuje, ale chwyciła mnie za rękę i szepcze do mnie „Och, córciu, nie uwierzysz...". Wtedy zapytałam w końcu cóż się stało, a matka zaprowadziła mnie po prostu do pokoju dziennego, gdzie na stoliczku stał piękny, olbrzymi bukiet kwiatów przeróżnych... Były tam narcyzy, szafirki, lilie i tulipany... i jeszcze mnóstwo innych. Z czerwoną wstęgą dookoła. Do bukietu była też karteczka, a brzmiała ona: „Z wyrazami największego uszanowania" podpisano „George Pakenham". Och, jak moja matka była przeszczęśliwa! Ojciec nie podzielał, aż tak tego entuzjazmu. Myślę, że zmartwił się jednak tym, co powiedział mu o George'u Philip poprzedniego dnia... Ale nic mi o tym nie rzekł, tylko pogratulował mi, że dostałam kwiaty. Pewnie będzie rozmawiał jeszcze z Philipem o George'u, gdy ten powróci od Renwicka. Alfred też przyszedł, spojrzał na kwiaty i nie powiedział absolutnie nic, tylko pokiwał głową. Nie wiem co mu jest, ale od czasu balu w Brzozowym Dworze stał się jeszcze bardziej małomówny i zamyślony niż przedtem... Dobrze się czujesz, Mary? Tak pobladłaś. Och, przecież dopiero co ozdrowiałaś, jesteś jeszcze osłabiona. Znajdziemy zaraz ławeczkę, żeby usiąść. O, tam jest. Chodź, chodź.

– Nic mi nie jest, naprawdę – powiedziała spokojnie Mary. – Tylko w głowie mi się trochę zakręciło... Pewnie od tych zapachów... Te wszystkie kwiaty. Mam zawsze sienny katar wiosną.

– Alfred też nie cierpi, gdy mamy kwiaty w domu, gdyż, jak twierdzi, głowa go boli od ich zapachu, a wiosną w ogóle nie wchodzi do ogrodu. Bez sensu, gdyż właśnie wtedy ogród jest najpiękniejszy. Ale co ja mu powiem. Odziedziczył po ojcu te skłonności do bólów głowy. Tylko on jeden. Ja, Philip i Peggy jesteśmy zawsze idealnie zdrowi... Prawie zawsze.

Mary nie odrzekła już nic, ale przestała się opierać i została poprowadzona przez przyjaciółkę w stronę ławeczki. Usiadły.

– Lepiej ci już, Mary?

– Tylko mi się zakręciło w głowie, nie masz co się martwić. Czuje się już zupełnie dobrze.

Audrey westchnęła głęboko.

– Tak mnie nastraszyłaś, Mary. Następnym razem, gdy wybiorę się z tobą na spacer, będę brała ze sobą sole trzeźwiące.

Mary zachichotała cicho, ale potem cień jakiś przebiegł po jej twarzy.

– Och, Audrey... Nie masz pojęcia... – szepnęła po chwili i oparła głowę na ramieniu przyjaciółki.

– Czemu tak posmutniałaś, Mary? Nie zapytałam ciebie wcześniej, przebacz, ale powiedz mi zaraz, czy u was wszystko jest dobrze? Twoja matka jest zdrowa? A... pan Bristol?

Bal w Brzozowym DworzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz