Rozdział 4 ❝Był duszek i nie ma duszka❞

40 9 64
                                    

— Nienawidzę kopać grobów. Za partnera w pracy mogłabym mieć zawodowego grabarza. — mruczała pod nosem, gdy skończyła kopać dół w miejscu pochowania Davida Guett.

Skoczyła w dół, żeby zobaczyć czy w trumnie są zwłoki. Przebiła się przez górną warstwę. Kości były, czas na palenie. Wspięła się z powrotem na górę. Zalała benzyną dziurę w ziemi, zapaliła zapałkę, którą wrzuciła do środka. Wszystko zapłonęło piękną barwą ognia.

— Był duszek i nie ma duszka. — Morgan uśmiechnęła się pod nosem. Spojrzała na zegarek, wskazywał pierwszą w nocy. — Jeszcze posiedzę godzinkę, zgaszę płomyczki i wracam do łóżka, spać. W końcu rano muszę wrócić na miejsce i udawać, że mnie to wszystko obchodzi, choć ja swoje zrobiłam. — mówiła do siebie siedząc na ziemii.

Po równej godzinie zgasiła ogień, jako tako przysypała miejsce ziemią i udała się do swojego samochodu, którym odjechała z prędkością światła.

Po dojechaniu na swoje tymczasowe miejsce zamieszkania jak najciszej weszła do środka. Wszędzie było zgaszone. To bardzo dobrze. Bez żadnego przebierania się weszła pod chłodną kołdrę. Usnęła praktycznie od razu.

Z rana powitał ją zapach świeżo parzonej kawy, którą tak bardzo kochała. Od razu się rozbudziła. Spojrzała na zegar ścienny w jej pokoju. Siódma dziesięć. Charlie za dwadzieścia minut będzie wychodzić z domu, żeby zdążyć na ósmą do pracy.

— No witam, witam. — przywitała się Morgan wchodząc do kuchni ubrana jedynie w długą biała koszulę i skromną bieliznę.

— Cześć Morgan — ziewnęła Bradbury przeciągając się — nie śpisz tak wcześnie? — spytała kierując na nią wzrok. Od razu zwróciła uwagę na wybór jej ubioru. Musiała przyznać, że wyglądała naprawdę cudownie i, że miała wspaniale zbudowane ciało. W głowie Charlie zawitała myśl na temat tego, iż jej nowa znajoma coś ćwiczy, bo przecież dobrze umięśnione ciało nie wzięłoby się znikąd.

— Jakoś nie mogę spać, jest jeszcze kawa? — zapytała wchodząc głębiej do pomieszczenia. Stanęła na palcach, żeby ściągnąć kubek z szafki wyżej. Bradbury usiłowała opanować jej wzrok, żeby nie wędrował nigdzie niżej i jedynie gdzie miałby patrzeć to twarz Morgan.

— Tak, jeszcze jest, ale powoli się kończy. — oznajmiła odchrzakując. — Jadąc do pracy po nią wstąpię, więc wyjdę wcześniej. — dodała i szybko dopiła napój, który miała w swoim kubku. — Ja się zbieram, cześć.

— Cześć? Do zobaczenia później? — Morgan nie wiedziała do końca co dzieje się dzisiaj z Charlie, zachowywała się podejrzanie dziwnie.

Jedyne co zostało na dzisiaj Morgan do zrobienia to oddanie garnituru, który wczoraj wypożyczyła i porozmawianie z jedną osobą w Collegu, żeby upewnić się, iż duch na pewno, po spaleniu zwłok, został zniszczony.

To był jej koniec. Czuła to. Zaczynało brakować jej powietrza, którego nie mogła nabrać. Z oczu ostatkami sił lały łzy. Podtrzymywała się teraz przy życiu jedynie dzięki soli, którą się przypadkiem obsypała i srebrze, które kochała nosić.

Morgan leżała na podłodze przyciśnięta szafą. Znalazła się tam dosłownie kilkanaście sekund temu po tym jak zaatakował ją duch, który, jak myślała, został zniszczony, pokonany. Po wzięciu dwóch wdechów ponownie poczuła jak jest rzucona w powietrze, a szafa, którą została przygnieciona, stała na swoim miejscu.

Nie miała siły sięgnąć po nic co miała w kieszeniach. Jej pistolet solny leżał przy drzwiach. Jak teraz Charlie zrozumie to, że nigdy nie powróci?

— Żegnaj świecie. — wydukała i zamknęła oczy chcąc przyspieszyć ten nieprzyjemny proces.

Gdy czuła jak zaraz straci przytomność, ktoś wparował do pokoju strzelając. Może to była jej nadzieja.

— HEJ, nie żegnasz się z żadnym światem! — krzyknęła nieznajoma kobieta znajdując się od razu przy Morgan. Zanim zajęła się jej stanem użyła soli, którą wysypała tworząc krąg, w którym obie się mieściły.

Morgan czuła jak odchodzi, nie miała siły walczyć, nie miała dla kogo walczyć. Jej ojciec nie żył, matki nie poznała. Jej dawni opiekunowie również, a przynajmniej jeden z nich, John Winchester. Bobby w ogóle nie odbierał od niej telefonów, więc nie miała pojęcia co się z nim dzieje. Charlie ledwo znała, więc pewnie wiele dla niej nie znaczyła, bo znały się tylko kilka dni.

— Obudź się dziewczyno! — kobieta w ostateczności użyła mocy ręki. Uderzyła Morgan z całej siły w policzek. Od razu otworzyła szeroko oczy nabierając zbyt głębokiego wdechu. — Wiedziałam, że to zadziała.

— Co tu się stało? I kim ty jesteś? — oczy Mistbranch wyrażały przerażenie. Podniosła się do pozycji siedzącej i rozglądała się niespokojnie po pomieszczeniu. Czuła jakby wyszła z siebie i wróciła do ciała z powrotem.

—Uh, nazywam się Joan MacAllister, jestem łowcą, zakładam, że ty też patrząc po tym wszystkim co tutaj leży. A nie wiem co dokładnie się stało, gdyż weszłam tu gdy traciłaś przytomność, po czym chwilowo pozbyłam się ducha. — wytłumaczyła — Teraz jesteś bezpieczna, jesteśmy w kręgu solnym, więc nic ci nie grozi. — dodała. Widząc jak przerażona jej Morgan, Joan przytuliła ją po to, żeby odczuła bezpieczeństwo.

Morgan oddała nerwowo uścisk, nadal rozglądając się po pomieszczeniu. Widziała je z kompletnie innej perspektywy. Z sufitu przynajmniej.

— Czuję się już lepiej, proszę, wykończmy tego ducha. Nie chcę, żeby skrzywdził kogokolwiek więcej. — powiedziała wstając z ziemii. Joan również wstała otrzepując i siebie i Morgan.

Dopiero teraz Mistbranch miała lepszą okazję na przyjrzenie się swojej wybawicielce. Miała krótkie blond włosy z lekkimi odrostami przy głowie, była również wyższa od niej o około dziesięć centymetrów. Wyglądała również na kilka lat starszą od niej. Dziwnie jej kogoś przypominała.

Joan wyciągnęła z kieszeni zapalniczkę, po czym podeszła do biurka, tym samym wyszła poza krąg. Z szuflady, którą otworzyła wyjęła misia. Białego misia.

W tej samej chwili Morgan zauważyła pojawiającego się ducha.

— PAL TO SZYBCIEJ! JEST ZA TOBĄ.

— To na pewno trzyma naszego ducha przy życiu. — mruknęła podpając przedmiot, nawet się nie odwróciła. Rzuciła misia na laminowaną podłogę, która postanowiła się nie podpalić na ich szczęście.

Jedynie Morgan patrzyła jak duch pali i rozpada się na kawałki. Teraz mogła być już pewna, że nie wróci i nikogo nie skrzywdzi.

— Masz, kiedyś może ci się przydam, albo ja tobie. — rzekła i podała Morgan mały kartonik, na którym zapisany był, zapewne, numer telefonu do Joan.

— Dzięki — odparła krótko wpatrując się w podłogę. — Lepiej stąd znikać zanim policja stąd tu wróci. Idziemy razem na parking? — zaproponowała chowając wizytówkę od Joan do kieszeni spodni.

— Z chęcią.

Obie kobiety ruszyły do wyjścia z Collegu, nie zwracały też uwagi na dziwne spojrzenia ze strony studentów. Nawet gdyby je zauważyły to nie wiedziałyby z jakiego powodu są patrzeniem na nie obdarzone. Pewnie dlatego, że szły całe umorusane w popiole i kurzu, a Morgan dodatkowo miała kilka świeżych ran.

What's up, bitches? ❦ Charlie BradburyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz