Nawet, gdyby ściany pomalowano najbardziej kolorową farbą na świecie, przyniesiono najbardziej miękkie, puszyste poduszki, wstawiono najpiękniejsze meble, a na regale ustawiono najweselsze książki, nic nie byłoby w stanie zakryć bólu i udręki, jakie emanowały z dziecięcego oddziału onkologicznego kliniki w San Diego.
Owszem, pomieszczenia były piękne, wszystko pachniało nowością, a personel był empatyczny i uśmiechnięty od ucha do ucha, ale to na nic. Dla Rory, nic nie było w stanie przytłumić poczucia niesprawiedliwości, jakiego doświadczała, patrząc na zmęczone, przerażone albo, co gorsza, zrezygnowane dzieci.
Mówi się, że choroba nie wybiera, jakby miała się za tym kryć jakaś reguła sprawiedliwości. No bo przecież nie wybiera, czyli działa na oślep, na chybił trafił. Może dopaść każdego. Ale jak można się pogodzić z tym, że wybiera akurat kilkuletnie dziecko? Rory nie potrafiła.
Była pewna, że wizyta na oddziale nie będzie łatwa, ale myślała, że będzie tak głównie ze względu na jej własne doświadczenia z chorobą, a tymczasem, będąc tam, w ogólnie nie myślała o sobie. Jakby kompletnie zapomniała, że sama przechodziła to, co mali pacjenci którzy przyszli na spotkanie z nimi.
Zebrali się we wcześniej do tego przygotowanej świetlicy. Niektórym dzieciom towarzyszyli rodzice. Niektóre dzieci zostały przywiezione na wózkach, ze stojakami na kroplówkę pod ręką. Wszystkie były w piżamach, dresach albo szlafrokach, wszystkie z tak samo podkrążonymi oczami. Niektóre miały spierzchnięte usta. Wielu z nich straciło swoje włosy, a ich głowy chroniły chustki.
Phoenix też była poruszona, Rory wyczytała to z jej nerwowych gestów. Zniknęła gdzieś brawura, nieustraszoność i pewność siebie. Kilkukrotnie zerknęła w kierunku Gale'a błagalnym wzrokiem. Jakby chciała mu przekazać: "kochanie, nie byłam na to gotowa".
Ale musiały wziąć się w garść, szybko przeszły więc do działania. Zaczęły wyciągać z toreb osprzęt, który miały ze sobą i rozkładać go na stole. Co odważniejsi od razu podeszli, aby przyjrzeć się im z bliska. Rory i Phoenix za każdym razem starały się uśmiechać, mimo pomieszania, jakiego doświadczały, w związku z tą wizytą.
Pierwsza odezwała się Phoenix, dokonując krótkiej prezentacji. Jej głos lekko drżał, ale w miarę, jak zaczęła opowiadać o tym, gdzie pracują i jakimi maszynami latają, udało jej się ustabilizować i odzyskać zwykle towarzyszące jej opanowanie. Z sali od razu posypały się pytania.
- A co trzeba zrobić, żeby zostać takim pilotem? - spytała na oko ośmioletnia dziewczynka.
- Trzeba zdać do Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych - odparła rzeczowo Phoenix.
- Myślałem, że wszyscy piloci myśliwców należą do Sił Powietrznych - dywagował głośno jeden ze starszych chłopców, który cały czas kręcił się przy stoliku, dotykając hełmów i masek tlenowych z nabożną czcią.
- Marynarka Wojenna potrzebuje własnych pilotów, którzy będą potrafili startować i lądować na lotniskowcach, co jest bardzo wymagające, bo pas startowy jest w takim przypadku bardzo krótki, w dodatku zwykle robi się to na oceanie, co jeszcze bardziej komplikuje sprawę - tym razem Rory pospieszyła z odpowiedzią.
- A co to właściwie są te lotniskowce? - spytał nieśmiało ktoś z tyłu.
- Po co są te maski? Czy w kabinie pilota brakuje powietrza? Ja też czasem noszę taką maskę, jak ciężko mi się oddycha - odezwał się jeszcze ktoś.
Dzieciaki były bardzo zaangażowane i Rory pomyślała, że to był naprawdę świetny pomysł. Gdy udało im się odpowiedzieć na najbardziej palące pytania, przeszły do demonstracji sprzętu. Wtedy już nie mogły się opędzić od małych pacjentów.
CZYTASZ
Captain Charming • Rooster Top Gun Maverick
FanfictionOstatnia misja na terytorium wroga podziałała na Roostera jak kubeł zimnej wody. Obserwując Mavericka w akcji uświadomił sobie, jak wiele musi się jeszcze nauczyć. Dlatego bez mrugnięcia okiem przyjął przydział w programie instruktorskim Top Gun. Ża...