Rozdział XV „TAJEMINCE"

817 56 7
                                    



HAWKINS, INDIANA 1986

Całe szczęście, ale po niedługim biegu udało nam się znaleść miejsce, gdzie mogliśmy się schować przed tymi ptaszyskami. Wszyscy wcisnęliśmy się pod głaz i obserwowaliśmy odlatującego stworzenia.

– To jaki mamy plan? – zapytała Robin i zerknęła w naszym kierunku.

– Najpierw opatrzę ranę Steve'a, a później coś wymyślimy, aby wrócić do domu. – mruknęłam i spojrzałam w stronę Harringtona, który wyglądał jakby miał zaraz zemdleć. Szybko podbiegłam w jego stronę i pomogłam mu się utrzymać na nogach. – Steve, oprzyj się albo usiądź, jak ci wygodnie.

– Dobrze się czuję... – szepnął zmęczonym głosem, ale oparł się głową o kamień i wziął głęboki oddech.

– Czujesz się chyba tak samo dobrze, jak ja gram w koszykówkę. – burknęłam pod nosem i delikatnie zaczęłam dotykać skory wokół jego rany. Starałam się nie robić mu dużej krzywdy, ale słyszałam, jak głośno wypuszczał powietrze z ust.

– Ale ty nie nie umiesz grać...

– Widzisz, czyli obydwoje właśnie skłamaliśmy. – mruknęłam i pomogłam mu zjechać na ziemię. Zerknęłam w kierunku reszty i każdy starał się czyś zająć, ale Robin cały czas nerwowo zerkała w naszym kierunku. – Kurwa, nie jest dobrze Steve.

– Ja się lepiej odsunę... – szepnęła Robin i zrobiła kilka kroków w tył. – Nie lubię widoku ran, krwi i...

– Eddie, weź Robin, aby na to nie patrzyła. Nie chcemy, aby ona jeszcze nam tu zemdlała. – powiedziałam, a Munson kiwnął głową, że rozumie i odciągnął ją kawałek od nas

– Narazie zrobię ci prowizoryczny bandaż, ale to zawsze coś. – szepnęłam i oderwałam sobie dół od koszulki. Nie było to najbardziej higieniczne, ale to był jedyny sposób, aby chociaż narazie zahamować krwawienie. – Wrócimy do domu, to znajdę coś lepszego i się tobą zajmę, dobrze?

– To nie boli, aż tak bardzo, jak wyglada. – oznajmił Steve, a ja zaśmiałam się cicho pod nosem i zaczęłam delikatnie rozciągać materiał, aby udało mi się zawiązać go wokół jego tułowia.

– Jesteś bardzo słabym kłamcą, Steve. – zauważyłam i uśmiechnęłam się delikatnie w jego kierunku. Harrington starał się odwzajemnić gest, ale było widać, że przychodziło mu to z dużą trudnością. – Okej, a teraz złap się mnie i podnieś się delikatnie, ale powoli, abyś nie zrobił sobie krzywdy.

– Jasne, mamo.

Przekręciłam oczami i zaczęłam delikatnie podnosić go, abym mogła wygodnie i dobrze założyć mu prowizoryczny opatrunek. Steve stanął na wpół zgiętymi nogach i złapał mnie za ramiona, a ja zbliżyłam się do niego, aby móc go obwiązać.

– Może trochę zaboleć, ale na to też zaraz coś poradzę, tylko musisz wytrzymać. – szepnęłam i schyliłam się delikatnie. Czułam przez cały czas jego wzrok na sobie, gdy opatrywałam mu ranę, ale nie miałam chwili, aby spojrzeć w jego kierunku. Musiałam oczyścić umysł i przygotować się na wszystko, co zaraz się stanie. – Jest okej? Nie za mocno związałam? Albo za słabo?

– Nie, jest okej. – powiedział i pomógł mi wstać. Oparłam swoje dłonie na jego klatce piersiowej i poczułam, jak on bierze głęboki oddech. – Do wesela się zagoi.

Niezależnie od wszystkiego Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz