4

123 15 227
                                    

Megumi często zostawał sam. Nie przeszkadzało mu to, dopóki mógł widywać uśmiechy na ich twarzach, gdy wracali nad ranem. Pisał wtedy coś w zeszycie, aby pozbywać się natrętnych myśli. Słowa były bez ładu i składu, a on nawet ich nie czytał. Po prostu zapisywał, co go boli, drażni, męczy i wychodziło cokolwiek. Może ktoś kiedyś nazwie to dziełem. A może spali na stosie, ogrzewając się słowami marnego poety. 

Płakał. 

To przez ciebie przestał się uśmiechać – odbiło na nim kalkę, jak gdyby już na zawsze miał nosić ze sobą te słowa. Nieścieralne jak tatuaż. Iskrzące promienistym smutkiem i chyba dlatego zaczął płakać, bo czuł się po prostu smutny. Nie było w tym wielkiej filozofii, a prostota ran, które zadał. Sobie i jemu. Chłopakowi, który kiedyś codziennie budził go całusem w ramię, szarpiąc za włosy, bo doskwierała mu nuda. Krzyczał, ale nie na głos i dusił w sobie wrzaski, prosząc, aby się nimi przypadkiem nie zadławić. I czasem myślał, że byłoby lepiej, gdyby zniknął. Tylko że śmiercią by nie odpukotował niczego, więc żył i tatuażami znaczył skórę. Metaforycznymi, bo tych prawdziwych miał tylko kilka.

Patrzył w lustro i nie czuł nic, ale wystarczyło jego jedno spojrzenie i wszystko trzaskało się w drobny mak, jakby nagle świat był stworzony z samej porcelany. Odpalił papierosa, pochylając się bardziej nad kartką, licząc na jakiś przypływ mocniejszej weny. Trzymał długopis w powietrzu, gdy chciał zapisać coś o swoim ojcu i odrzucał ten pomysł za każdym razem. Pragnął mu powiedzieć, żeby się pierdolił i przestał nawiedzać go zawsze podczas samotności. Tylko że nie wierzył w te brednie o zmarłych, że słuchają nas oni za każdym razem, czy coś w tym stylu. Więc nie mówił nic. 

Tusz na kartkach rozmazał się delikatnie przez słone łzy, nad którymi od dawna nie panował. Łatwiej mu było udawać, gdy ktoś znajdował się w pobliżu i gorzej już jak ściany stawały się jedynym towarzyszem. 

Usłyszał trzask, dlatego szybkim ruchem zamknął zeszyt, rzucając go pod łóżko, a po chwili przetarł policzki.

Teraz powinno być łatwiej. Nie słyszał. Nie czuł. Nie przeżywał i wpatrywał się w chłopaka, stojącego przy drzwiach. Mógł wrócić do bycia obojętnym dupkiem, który ranił z przyjemnością. Przynajmniej do czasu, bo on wzbudzał w nim wiele sprzeczności, gdy był blisko. Zawsze myślał, że Itadori jest delikatny. Otulony aksamitem, który on brudził krwią, gdy tylko nadarzyła się okazja. 

— Co tak szybko dziś? — spytał, patrząc na chłopaka, wydmuchując przy tym dym. — Znudziło ci się robienie za piąte koło u wozu? — Wyciągnął dłoń z papierosem, a Itadori przyjął go, przyglądając się jego twarzy. 

— Coś w tym stylu — odparł, przykładając papierosa do ust, zaciągnął się szybko parę razy i oddał mu. — A może intuicyjnie wiedziałem, że jakiś dupek ryczy w poduszkę, gdy nas nie ma. 

Chyba go zatkało, bo otwierał usta kilka razy, wyglądając przy tym, jakby nagle miał wymyślić jakąś kąśliwą uwagę. Nie udało mu się, więc milczał. 

— Nieważne. — Machnął ręką, siadając obok niego, zarzucił Megumiemu rękę na barki i przysunął go bliżej siebie. Za grosz w nim poczucia wstydu, przynajmniej tak myślał brunet, który starał się wyswobodzić. — Kupiłem wafle po drodze. 

Uśmiechy mimowolnie pojawiły się na ich buziach i ciężko było panować nad tak błahą rzeczą. Za dużo sentymentu miały wafle z monopolowego, które niegdyś potrafili jeść nawet na obiad. Nie było w nich nic wyjątkowego, a po prostu nasiąknęły zbyt dużą ilością wspomnień. Patrząc na nie, przewinęło im się przed oczyma wiele obrazów. Tych złych i dobrych, czy też nieokreślonych słowami momentów. Tych smutnych i szczęśliwych, czy też rozdzierających im dusze, że nie sposób było zapanować nad wszechogarniającym bólem.

Tatuaże. ☆Nobamaki & Itafushi☆Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz