10

97 9 93
                                    

Popiołem podniszczone kartki. Stracone dni, gdy uśmiechu nie widział, a za nim tęsknił. Cholernie go potrzebował. Był w paranoi? Stracony na łaskę kartek, które słuchały wykończone tych marnych słów, tkwiących mu w głowie.

Nie był w paranoi, był zniszczony kochaniem. Kochaniem do szaleństwa, czekaniem do świtu, płakaniem nad własną głupotą, bo gdy był już gotów, aby pogodzić się z tym wszystkim i wyznać mu, że nigdy nie przestał go kochać. On odszedł.

Odszedł, kurwa, odszedł. Nie wracał od trzech dni i powiedział mu słowa, jakoby były cichym pożegnaniem, choć brzmiały tak samo jak zawsze. Coś w jego oczach nie grało albo i grało smutkiem dobitnym. Megumi był dobity, ale nie dzwonił. Nie wysłał wiadomości, czekał i tchórzył przed dwoma słowami. Miał odwagę, aby później jej nie mieć. Żałosne to takie, smutne do cna, a nawet trudne do zrozumienia. Ciężko mu się patrzyło na Maki, która zamiast własnym szczęściem przejmowała się tym należącym do nich.

Megumi zaczął się poddawać.

Słyszał śmiech i widział iskry radości w nie swoich oczach. Wołał o przebaczenie do pustych kartek, które brudził tuszem naprzemiennie z popiołem. Nadal miał koszmary o tym dniu.

Dniu, w którym pierwszy raz się poddał.

Skalany śnieg krwią i wytarte dżinsy, przesiąknięte brudem. Głośne prośby, zagłuszane przez płacz, który Toji odczuwał bardziej niż zadane rany. Bolały go szklane łzy, przepadające w rozkruszonych momentach. Miał już ich nie doświadczyć, nie widzieć syna, nie żartować, że wyjdzie po mleko i nie wróci, gdy na ścianach pojawią się kolejne malunki. Tęsknił za trójką, którą wychował, choć jeszcze nie umarł. Umierał, ale nie umarł. Mógł się uratować, spędzić z nimi złudnie szczęśliwe chwile, kładąc im do dziecięcych główek, że wszystko będzie dobrze, bo on przy nich był. Nic nie było dobrze, dopóki żył.

Megumi po raz pierwszy płakał tak żwawo.

Może nie był dzieciakiem z pełną rodziną, ale cieszył go każdy dzień. I pomimo że Toji nie należał do wylewnych osób, to on wiedział, że jest przez niego kochany. Oddałby mu wszystko, chociaż na głos nie wypowiedziałby słowa miłości. Taki już był, a Megumi akceptował to. Może przez takie wychowanie, mógł tak po prostu zakochać się w Itadorim. Za dzieciaka nie pojmował, dlaczego lubi oddawać mu swoje zabawki, dzielić się waflami, czy czasem zaczynać kłótnie, aby zobaczyć rumieńce złości na policzkach.

I właśnie wtedy nadszedł moment, gdy zrozumiał, że był dla niego wszystkim.

Gdy mieli po czternaście lat, a dorosłość ich ledwo dosięgała i mogli się zwać nastolatkami, uwiecznili swój pierwszy mural. Wszystko robili wspólnie, więc to też musiało być ich pierwszym dziełem. Itadori nie był tylko Itadorim, a Megumi nie był tylko Megumim.

Zawsze byliśmy razem.

Zawsze szeptałem twoje imię, gdy sen na przekór moim pragnieniom, był tylko przezroczysty, a ja mogłem jedynie patrzeć w sufit i liczyć na twoje obudzenie.

Lubiłem z tobą rozmawiać, gdy nastąpiły u mnie pierwsze oznaki bezsenności. Patrzenie w sufit, nie było tak cholernie samotne, jak jest teraz.

Proszę, wróć. Wybacz, nie chciałem napisać, że proszę, a wręcz błagam, abyś wrócił. Do mnie. Żywy. Wróć żywy. Możesz się złościć, nie mówić mi już, że mnie kochasz. Rób cokolwiek, ale istniej. Mów, co chcesz, ale do mnie. Płacz ile zapragniesz, ale w moich ramionach. I wyzywaj tylko mnie, aż do końca dni będę pamiętał, jak bardzo cię zraniłem. Nazywaj dupkiem, bo nim jestem. Przeklinaj świat, bo jest skurwiały, naprawdę. Bądź sobą, abym ja mógł być z tobą.

Tatuaże. ☆Nobamaki & Itafushi☆Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz