EPILOGUE

156 18 1
                                    

— Mam dla ciebie propozycję — odezwał się Stephen, a June oderwała się od jednej z ksiąg, w którą zaczytywała się w Sanctum.

Wizyta w Nowym Jorku, która miała trwać tylko weekend, zdecydowanie się przeciągnęła. Chciała wykorzystać ten czas i chociaż nie zawsze ojciec mógł jej towarzyszyć, tak widziała, że się starał. I to kompletnie doceniała, bo miała wrażenie, że po szczerej rozmowie coś się zmieniło między nimi. Poza tym nie mogła narzekać na wolne chwile – wykorzystywała je na poznawaniu tajemniczej wiedzy, którą może nie zawsze powinna poznawać. Żałowała, że do tych ksiąg, które najbardziej ją interesowały, nie mogła w żaden sposób się dostać, bo te były zamknięte odpowiednimi zaklęciami.

— To coś ciekawego? — Odparła, wstając ze swojego miejsca.

— Określiłbym to bardziej jako coś wyjątkowo odpowiedzialnego — wyjaśnił poważnie. Jak bardzo chciała, tak nie mogła tak szybko zmienić go w króla zabawy i żartów. Nie narzekała, bo tak jak było też było dobrze. — Chodzi o twoje umiejętności.

— Teraz mnie zaciekawiłeś. Chcesz mnie w coś zaangażować? Masz jakieś tajne zadanie dla mnie? Bo wiesz, z chęcią się przyłączę i pomogę, o ile poznasz mnie z jakimś Avengersem. A nie czekaj, dwóch już poznałam.

— Słucham? — Stephen był ewidentnie zaskoczony jej słowami, a ona uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem.

— Poznałam Sama Wilsona i Bucky'ego Barnesa.

— Gdzie?

— W — zawahała się na krótką chwilę, aż w końcu zdecydowała się wyznać nazwę miejsca — Madripoor. I zanim cokolwiek powiesz — wyprzedziła go i stanęła do niego twarzą, unosząc jedną rękę z wyciągniętym palcem wskazującym ku górze. — To wszystko przez mamę. Nieźle jej odbiło po powrocie i wpakowała się w kłopoty. Jako przykładna córka postarałam się ją z nich wybawić. Przy okazji wdałam się w małą bójkę, oberwałam i tak oto poznałam twoich sprzymierzeńców w walce.

— Nie nazwałbym tego w ten sposób, ale niech ci będzie. Swoją drogą to, co twoja matka robiła w Madripoor?

— Grała, bawiła się, wygrała całkiem sporo pieniędzy, czym podpadła pewnym ważnym ludziom. Jeszcze trochę, a całą akcją zainteresowałby się Power Broker i wątpię, by mamusia wyszła z tego w jednym kawałku. Całkiem niezła przygoda ostatecznie z tego wyszła, nie powiem.

— Niezła przygoda? — Powtórzył za nią w szoku. — Obie narażałyście się na niebezpieczeństwo. Ciebie jeszcze mogę zrozumieć, ale twoją matkę? Pokłóciła się z Frankiem i miała dość szczęśliwego, rodzinnego życia?

— EJ! — Zawołała z oburzeniem June i uderzyła swojego ojca w ramię. — Każdy na swój sposób próbował ogarnąć to, że zniknął i wrócił po pięciu latach. Nie martw się, jak coś to już jej przeszło. Dopilnowałam tego, by tak się stało.

— Niby jak?

— Zagroziłam jej.

Strange wybuchł niepohamowanym śmiechem, a ona miała wrażenie, że pierwszy raz słyszy, jak jej ojciec śmieje się szczerze i prawdziwie w ten sposób. Była z siebie dumna, że to ona do tego doprowadziła.

— Co to za propozycja, o której mówiłeś? — Zapytała po chwili, gdy szli kolejnymi korytarzami Sanctum i coraz bardziej oddalali się od biblioteki.

— Wong szuka nowych adeptów i uważa, że ty świetnie byś się do tego nadawała.

June, aż zatrzymała się w miejscu w szoku. Przez lata mogła mieć do czynienia z Kamar-Taj, czy Nowojorskim Sanctum. Zagłębiać się w najbardziej tajemnicze księgi i artefakty. Podświadomie marzyć o tym, by samej zostać mistrzynią sztuk mistycznych. Jednak nigdy nawet nie poruszała tego tematu. Po pierwsze wiedziała, że ojciec nigdy się na to nie zgodzi. Po drugie, gdy go nie było, a Wong przejął władzę i został Najwyższym Czarodziejem przestała o tym myśleć. Uważała, że skoro Thanos wymazał połowę wszechświata, to na świecie nie mogło stać się już nic gorszego. Chociaż w to powoli przestawała wierzyć.

OUT OF CONTROL, shang-chiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz