Blizny przeszłości | 8 |

11 2 2
                                    

Chłopak długo milczał, zanim cokolwiek mi powiedział, ale czułam, że to będzie długa historia, więc poprawiłam się na krześle i nalałam soku. 

— Kiedy byłem mały, odkryłem swoje umiejętności podczas zabawy ze swoim przyjacielem. Zmieniłem się w psa i prawie mnie zabił. Bał się i nigdy więcej już ze mną nie gadał. Bolało, ale przez to poznałem swoje możliwości. Od tamtego czasu ukrywałem się, starałem nie pojawiać się w mieście, a jak już to po jedzenie. Zamieszkałem na początku w lesie, nie było łatwo — zrobił pauzę, było mu ciężko mówić, więc nie naciskałam. — Kiedy miałem 16 lat zmieniałem się w coraz większe zwierzęta, ludzie mnie odpychali a rodzina... — znów zapauzował. — Wyparła się mnie... Mam rodziców i siostrę, ale jestem odmieńcem, więc nie chcą mnie znać. — dokończył. Jezu. Nie miałam pojęcia o tym, co przeżywa, a tak go wyzywałam. Łzy podeszły mi do oczu. — Było ciężko, ale teraz jest lepiej, mam nową rodzinę — próbował się uśmiechnąć, ale kiepsko mu to wyszło. Usiadłam bliżej niego i przytuliłam. 

— Ja nie wiem, w czym oni widzą problem, ja mogę mieć niedźwiedzia, jak mi zimno będzie, ja nie wiem — powiedziałam, próbując go pocieszyć. Chłopak uśmiechnął się lekko, po czym łzy zaczęły spływać mu po twarzy. 

— Paul... Nie płacz, było przeminęło, może w końcu przejrzą na oczy i docenią, że nie jesteś inny, tylko wyjątkowy. — powiedziałam. Chłopak wtulił się we mnie. Po chwili otarł łzy i próbując zachować pozory bycia twardym, odetchnął. — Ja się cieszę z tego, jaki jesteś, nie zmieniaj się Paul. — spojrzał na mnie. 

— Dzięki Em, to dużo dla mnie znaczy, ale teraz chyba muszę odpocząć — powiedział, kierując się ku schodom na piętro. Kiwnęłam głową. Odprowadziłam go i poszłam do siebie. Długo jeszcze myślałam, leżąc na łóżku. Ostatecznie zasnęłam. 


Następnego ranka wstałam pierwsza. W domu było cicho, co oznaczało, że domownicy śpią. — O siostro wstałaś — powiedział Sam, wchodząc do kuchni. Witając go uśmiechem, zajęłam się robieniem śniadania dla reszty osób. Kanapki i jajecznica brzmiały dobrze. Nie zajęło mi to długo, bo po chwili reszta zaczęła się schodzić. Mike, Luke, Rick, Mia, na samym końcu Paul. Uśmiechnięty jak zawsze. Zjedliśmy, a Rick zaczął swoją przemowę. 

— Dobra kochani, fajnie było, ale muszę oznajmić, że teraz Mike przejmuje dowodzenie, ustaliłem z nim już co i jak. Muszę załatwić parę spraw poza miastem, więc nie będzie mnie kilka dni, zastąpi mnie. Macie się go słuchać, bo jak się dowiem... — pokiwał palcem. Wszyscy parsknęli śmiechem. — Proszę was tylko, pilnujcie siebie nawzajem — powiedział już na poważnie. Wiedziałam, że oznaczało to kilka zmian, ale Mike był przecież w porządku. Poszłam z Paulem na salę do treningów. W głowie miałam już tylko rozwalone worki na podłodze. Ćwiczyliśmy dobrą godzinę. Nie czułam rąk. Chcę przerwy, boże. Usiadłam i napiłam się wody. Patrzyłam, jak Paul uderza w worek. Krótki rękaw w koszulce naprawdę dobrze na nim wyglądał. Nie zorientowałam się, że gapię się na niego jak sroka w ogon, zauważył to. Cholera. Udawałam, że naciągam mięśnie, podszedł do mnie i zaczął mówić.

— Jak ci poszło? — zapytał, zbliżając swoją twarz do mojej. Robi się niebezpiecznie.

— Chyba dobrze obym jutro nie umierała — odpowiedziałam. Kurde, mam nadzieje, że nic sobie nie pomyślał, chociaż jego wzrok daje dużo do zrozumienia. Zaśmiał się na moje słowa. Wstałam, zmuszając go do odsunięcia się ode mnie. Dobra wychodzę stąd i to szybko. Poszłam coś zjeść, a resztę zabrałam do pokoju. Brat chyba miał racje. 


Następnego dnia, dostaliśmy zgłoszenie na kolejną akcję ratunkową. Policja zawarła z nami umowę, od kiedy ratujemy miasto z poważniejszych tarapatów. Za każdym razem, gdy coś się dzieje, dostajemy o tym komunikat. Pojechaliśmy na miejsce. Tym razem stawka była o wiele większa. Więcej ludzi mogło ucierpieć. Ktoś, a raczej coś, próbowało zatopić samoloty pełne ludzi. Policja zaczęła ewakuować cywilów, którzy byli blisko lub w niebezpiecznej odległości od morza. — Emma! Łap! — zawołał Mike, rzucając mi małą rzecz. Wyglądał jak cienka wałkowata buteleczka perfum, ale miała dziwny przycisk na górze. Nacisnęłam, a w ręce po dwóch sekundach, pojawił mi się długi metalowy kij. Rozkładany kij do karate? Ciekawie. Pokręciłam nim trochę, chcąc poczuć jego ciężkość oraz sprawdzić, w jakiej odległości będzie on dla mnie bezpieczny. 

— Em? Jesteś w stanie stwierdzić, jak daleko od nas się on znajduje? — zapytał Luke. 

— Spróbuje. — odpowiedziałam. Dobra jak to było. Skupiłam się na samolocie. Jest, mamy to, wciągnęło mnie. Panika ludzi, krzyczące dzieci, gdzie oni są? Spróbowałam przejść do kabiny pilota, nawigacja, no dalej, dalej. Okej jakiś kilometr od nas, są coraz niżej. Dziwne uczucie, byłam tam, ale byłam też tutaj. Przekazałam informacje. Mia miała na sobie pas, przy którym wisiały butelki z pomarańczowym napojem. — Co to? — zapytałam. 

— Witaminy, gdy kogoś uzdrawiam, słabnę, przez co potrzebne jest coś takiego. — odpowiedziała, podając mi jedną z nich. — Napij się, dobrze ci zrobi, mamy jeszcze dużo w samochodzie. — dodała. Powiedziała to w taki sposób, jakby były to narkotyki. No dobra najwyżej będę gadać od rzeczy. Dobre, o smaku pomarańczy. Usłyszeliśmy samolot. 

— Dobra ekipa przygotować się, Paul ty szczególnie. — powiedział Mike. On tylko kiwnął głową, a gdy z daleka dostrzegliśmy opadający samolot, niebiesko włosy wskoczył do morza. A ten co? Zebrało mu się na pływanie? Po chwili z morza wypłynął wielki wieloryb. Pierwszy raz od czasu zamieszkania z nimi, widziałam przemianę Paula. Jestem pod wrażeniem. — Emma, podtrzymaj samolot, dasz radę? — powiedział Mike, tym razem do mnie. Przecież to chu*stwo waży z kilkanaście ton jak nie więcej! Mike czemu ty mi to robisz. Dobra Emma robisz to. W myślach mówiłam do siebie, podczas gdy odgłosy samolotu były coraz głośniejsze. Wzięłam wdech i skierowałam uwagę na samolot. O cholera, jakie to ciężkie. Czułam, jak krew puściła mi się z nosa. — Dobrze, opuść go powoli, Mia pomóż jej! — rzekł Mike. Kobieta stanęła obok mnie i skupiła się równie mocno co ja. Poczułam nagły przypływ siły. Dzięki Mia. Opuściłam go na wodę. — Trzymaj go, bo zatonie! — krzyknął Mike po raz dziesiąty w tym dniu. Paul, jako wieloryb pomagał przetransportować ludzi na brzeg. Znów mnie wciągnęło. Dziecko męczyło się z pasem. 

— Mike, dziecko nie umie odpiąć pasa, zaklinowało się. — trzymałam samolot, krzycząc do dowódcy. Jeszcze trochę i go puszczę. Mia pomagała, ale to było chwilowe. No dalej jeszcze trochę. Dam radę. Wyłaź z tego samolotu Mike, nie dam rady dłużej. Mówiłam sama do siebie, próbując utrzymać spokój. Gdy tylko pojawił się na brzegu wraz z chłopcem, znów mnie wciągnęło. Byłam wykończona, ale mimo to chęć uratowania wszystkich i wola walki nie dała mi osłabnąć. — Mike... tam było jeszcze jedno dziecko... — powiedziałam, patrząc na tonący samolot. Nie, nie, nie, nie utonie! Dostałam kopa adrenaliny. Zebrałam całą swoją siłę umysłu i upadając na kolana, wbiłam ręce w ziemię, skupiając energię na samolocie. Uniósł się ponad wodę. — Zabierajcie. Ją. Stamtąd. — krzyczałam. Każde słowo wypowiadałam z bólem. Krew leciała mi z nosa, a ręce zdrętwiały. Udało się, drugie dziecko wylądowało na ziemi. Opuściłam samolot. Chwila odpoczynku. Boże, bolał mnie każdy mięsień w moim ciele. 

— Emma? W porządku? — zapytał już przemieniony w ludzką postać Paul. Nie odpowiedziałam mu. Nie miałam nawet siły mówić. Mimo wszystko czułam, jak przepycham barierę, jak poszerzam zakres swoich możliwości, jak się rozwijam. Zabierając wszystkie swoje manatki, pojechaliśmy do domu. Co to była za misja, nikt mnie nie ostrzegł, że będę dźwigać samolot. Spać, ja chce spać.

~Śpiew demona~Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz