Rozległ się kolejny grzmot.
Kilka osób podniosło głowy, patrząc na ciemniejące, listopadowe niebo. Gęste, stalowoszare chmury przelewały się nad horyzontem, gnane zimnym, jesiennym wiatrem. Wieczorem - albo wręcz i późnym popołudniem - z pewnością rozpęta się sroga ulewa. Wszyscy byli tego pewni. Tak, jakby do smutku i rozpaczy zgromadzonych na cmentarzu miało dołączyć niebo, zalewając swymi łzami hrabstwo.
Zewsząd dało się słyszeć ciche westchnienia, czy to ulgi, że nie pada, czy żalu z tęsknoty, przebijające się przez nieustający szloch. Tyle dobrego, że pogoda nie zaszkodziła ceremonii. Choć burza była daleko, to nastroje były równie pochmurne. W północnej części hrabstwa Somerset w stanie Maine, w małym, bo liczącym trochę ponad pół tysiąca osób miasteczku Moose River, trwała żałoba.
Wokół płytkiego grobu zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Rodzina i przyjaciele towarzyszyli w ostatniej podróży zmarłego tragicznie Josepha Cartera. Drwala i farmera, porządnego człowieka, wiernego przyjaciela, miłującego męża i sprawiedliwego, acz surowego ojca, jak zapewniał tłuściutki ksiądz. Typowe słowa, płynące po części z serca, po części z obowiązku.
Mało kto się nimi przejmował; ból przygniatał swym ciężarem każdego z żałobników. Najbardziej zaś cierpiały dorosłe już dzieci Josepha, doświadczone kolejną rodzinną tragedią. Najbliższej księdza Burketta, tego zgarbionego, łysiejącego mężczyzny z pokaźnym brzuszkiem stała blada siostra zakonna.
Córka świętej pamięci Josepha Cartera, nosząca jego imię, Josephine. Wysoka, najwyższa z rodziny, ale przy tym zdecydowanie najszczuplejsza, by nie rzec - chorowicie wręcz chuda. Miała miłą, piegowatą twarz, zwykle ozdobioną łagodnym, pełnym zrozumienia uśmiechem, lecz teraz widać tam było tylko smutek i żal.
Jasne, błękitne oczy, tak pełne życia, teraz przygasły i, pomijając łzy, zdawały się przypominać zimne, listopadowe niebo. Ciemne, szare, nieprzyjemne.
Nie przejmowała się też tym, że spod kornetu ciasno przylegającego do głowy wypłynęło kilka kosmyków jasnych jak słoma włosów. Nie miała do tego ani sił, ani nastroju, ba, nawet nie ocierała łez spływających po policzkach.
Kawałek dalej, wtulony w swoją niziutką, rudowłosą dziewczynę, stał John. Najmłodszy z rodziny, trochę tylko niższy od siostry, ale tak samo chudy jak ona. Z racji swej pracy nie widać było, że jest kościsty, ale nie sposób nazwać go tęgim. Przyduży garnitur wisiał niby na wieszaku, a okulary o grubych denkach zsunęły się na czubek garbatego nosa. Jedną dłoń zacisnął na fedorze; jasne, modnie wygolone i pociągnięte pomadą włosy dzielnie stawiały opór podmuchom wiatru.
Łkał, obejmując ukochaną. Nikt się z niego nie śmiał. Nikt nie wytykał palcami młodego mężczyzny, początkującego stolarza, który w ciągu niespełna miesiąca stracił dwie bliskie osoby. Pierw matkę zabrała choroba, potem ojca zabrał pijak. Wszyscy go rozumieli.
Narodziny dziecka, jego ślub oraz pogrzeb, czy też pogrzeb rodziców to przecież jedyne chwile, gdy mężczyzna ma prawo - obowiązek wręcz - uronić łzę.
Najdalej, bo przy innym grobie, grobie niedawno zmarłej na suchoty matki, stał pierworodny syn. Głowa rodziny. Weteran Wielkiej Wojny. Farmer, na głowie którego spoczęło skromne gospodarstwo. Abraham Carter, urodzony jeszcze w zeszłym stuleciu.
Jako jedyny z dzieci odziedziczył kolor włosów i wzrost nie po ojcu, postawnym blondynie, tylko po matce, niskiej brunetce. Nie był brzydki, ale szczególnie przystojnym też trudno byłoby go nazwać, ot, niewysoki, rozczochrany brunet, ni to szczupły, ni gruby, o łagodnie zarysowanej szczęce, garbatym nosie i ciemnych oczach, w znoszonym prochowcu. Jedna twarz z wielu w tłumie.
CZYTASZ
Cierpienie
Historical FictionZrozpaczony syn chcąc dokonać pomsty na mordercy swojego ojca musi wkroczyć w świat przemytników alkoholu. Okładka: zdjęcie: pexels/Malcolm Gillanders edycja: canva/Radosław Budkiewicz