Rozdział 29: Long Pond - Moxie Pond, marzec 1923

16 1 0
                                    

Gdy Carter się ocknął - znów nie wiedział, która jest godzina, ani gdzie obecnie przebywa - pierwszą rzeczą było szeptanie nazwiska mordercy ojca. Potem zaczął się dopytywać o Verę, ku wyraźnemu rozbawieniu Raymonda. Ciągle był słaby, więc prędko zasnął. Po paru godzinach, kiedy doszedł już do w miarę normalnego stanu, znów zaczął się dopytywać o Smitha, ale w miejsce Burtonówny pojawił się Sohn.

Z ulgą przyjął, że pozbyli się problemu. Takich słów użył Barry. "Pozbyliśmy się go", nie chcąc zdradzać nic więcej. Carter nie pytał więc, nie czuł, by ta wiedza była mu do czegoś potrzebna. Nie ufał temu rudemu gadule za grosz, ale skoro Ray to potwierdził, a Arquette nie oponował, to chyba faktycznie było po wszystkim.

No, prawie. Każdy większy, gwałtowniejszy ruch stanowił nieludzką wprost męczarnię. Abraham miał trudności ze skupieniem się i przejściem więcej niż paru kroków. Był jednak zdesperowany i trawiła gorączka.

Nie tylko związana z postrzałami, ale przede wszystkim ta dotycząca Smitha.

- Moxie, tak powiedział. Wszystko pasuje, bo nie jest to ani daleko, ani blisko, a miejsce niby popularne, ale jednak nie do końca - odparł Fincher, pocierając nieogolone policzki. - Jest przecież zima, mało kto tam się zapuszcza, a jesienią i wiosną to najwyżej myśliwego można spotkać. Latem to co innego - mówił dalej. Miał rację, zima była idealna.

- Ray... byłeś tam, prawda? - zapytał cicho Abraham. - Tuż po ślubie - dodał chwilę później; Pelletier skinął głową, uśmiechając się szeroko. Wspomnienie podróży poślubnej, jeśli tak można było nazwać wycieczkę nad jezioro i tamtejszy wodospad, było miłe. Przyjemne. Stanowiło fragment minionego, lepszego życia.

- No tak, byłem. To spory teren, urokliwy, ale Sohn powiedział...

- Smith i dwóch agentów są w myśliwskiej chacie, niecałą milę na wschód od wodospadu - uzupełnił Tim. - Taki był warunek Williamsa. On serio lubił tego Smitha.

- Zadupie - parsknął Barry. - Żaden wóz tam nie wjedzie, nie teraz. Śnieg sam w sobie jest problemem, ale gdy tylko zacznie się topić, to koniec. Automobil nie da rady, konno to co innego, ale... rozumiesz, panie Carter, że w tym stanie to prędzej się zesrasz, niż trafisz do tej chaty? Człowieku, ja wiem, honor, zemsta i tak dalej, ale ty ledwo się poruszasz. Chwilę pogadałeś z Sohnem, strzeliłeś raz, drugi i padłeś jak worek kartofli na ziemię!

- Tam jest Smith - odparł Abraham. Starał się, by jego głos brzmiał pewnie, mocno, ale osiągnął tylko efekt przeciwny do zamierzonego.

- Ano jest, ale nie sam. Aaron może być cykorem, frajerem i w ogóle idiotą, ale pilnują go agenci, rozumiesz, panie Carter? Będą czekać. Każdego, kto nie będzie w prochowcu, z fedorą, najpewniej przywitają salwą z thompsona albo z dwururki!

- To mnie nie obchodzi. Muszę... ja muszę go zabić. Za to co zrobił. Nie zasługuje...

- Tak, wiemy, nie zasługuje by żyć. Jesteś uparty jak osioł - warknął Barry. - Jeśli Williams wszystko im wyśpiewał, to prędzej czy później wybuchnie tu wojna. Dunn tego tak nie zostawi.

- W dupie to mam.

- Chyba rozumiem, co Vera w tobie zobaczyła - dodał pogodnie Ray. Nie on pierwszy próbował przemówić Carterowi do rozumu, ale jak wielu, poniósł klęskę. Barry wstał więc, zapalił papierosa i wyszedł nad brzeg jeziora. Do izby wtargnął chłodny powiew wiatru.

- Ja mam u pana dług - mruknął Fincher. - Barry też. Może sobie mówić, że go spłacił, strzelając do tych ze stanowej, ale ja wiem lepiej - zaznaczył, nieznacznie podnosząc głos. Harding zaskomlał, kundel nie wiedział, co się dzieje, nie rozumiał o czym ludzie rozmawiają, ale wyczuwał, że coś jest nie tak.

CierpienieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz