Wszyscy byli zgodni co do jednego: należało się przyczaić. Ukryć, przeczekać, po prostu... dać sobie chwilę na oddech. W hrabstwie i tych kilku miasteczkach i tak działo się aż za dużo. Kilka dni przerwy od tych wszystkich szaleństw to nie była duża cena.
Tym bardziej, że Walentynki były tuż-tuż. Wzrok wszystkich skupi się na święcie.
No, prawie wszystkich. Abraham w ogóle nie myślał o dniu poświęconemu zakochanym. Myślał o czymś innym, tak odmiennym od wesołego święta, jak to tylko możliwe. Dwayne Graham został brutalnie pobity. Albert Leach siedział za kratkami i prędko stamtąd nie wyjdzie. Dave Quincy, winien sprzedaży alkoholu oraz pobicia Very, spoczywał martwy na dnie Long Pond.
Został Aaron Smith, a gniew i złość, jakie trawiły duszę Cartera, tylko rosły, niby pożar podczas nieumiejętnego wypalania traw, oślepiając go płomieniem zemsty i chęcią przelania krwi. Wzdrygnął się.
Może Josephine miała rację, wtedy, tuż po pogrzebie? Wracał właśnie z cmentarza, gdzie - podobnie jak wychudzony, jasnowłosy mężczyzna, chyba jedyny regularny bywalec nekropolii oprócz Cartera - zostawił kwiaty przy grobie matki.
Ulicą przy cmentarzu przemknęły dwa automobile. W jednym widział agentów Biura, w drugim chyba policjantów stanowych, ale pewności nie miał. Nie przejął się tym zbytnio, a przynajmniej tak sobie wmawiał. Nie zrobił teraz nic złego.
Kontynuował rodzinną tradycję. Ojciec rok w rok, w wigilię święta zakochanych, dawał matce kwiaty - teraz obowiązek spadł na barki Abrahama. Fakt, kwiaty były wysuszone, delikatne i kruche, ale liczył się gest. Ostatnich parę dni spędził kursując między domem rodzinnym, domem przyjaciela a cmentarzem, gdzie spoczywali jego najbliżsi.
Odwiedził też Raymonda. Streścił ostatnie wydarzenia, ostrożnie dawkując informacje. Wypił kawę i poprosił, by przyjaciel nie szalał tak z alkoholem, bo czuć było od niego wódką. Nie chodziło nawet o to, że był gotów honorować prośbę Belli, po prostu to było zbyt wielkie ryzyko. Jeżeli śledczy wyczuli by alkohol, mogli dotrzeć do Cartera.
A to było już zbyt niebezpieczne.
Popołudniem, zmywając naczynia po skromnej kolacji, Abe usłyszał trzask drzwi. Odruchowo sięgnął do kieszeni spodni, gdzie trzymał colta - bardzo się zmienił w ciągu tych paru miesięcy - i dopiero głos brata go uspokoił. To jednak, co usłyszał od Johna, dalekie było od dobrych wiadomości.
- Powoli! - próbował uspokoić Johnny'ego, bo ten po prostu panikował. - Weź głęboki wdech i powiedz jeszcze raz, od początku, ale tym razem powoli, dobrze? - wytarł dłonie i machnął ścierką, próbując przykuć uwagę brata.
Ponad tydzień wcześniej grozili kloszardom, ba, starszy z braci celował do jednego z pistoletu. Nic dziwnego, że ten młody okularnik, dopiero stawiający pierwsze kroki w dorosłym życiu, był o krok od histerii. John wsparł się o kuchenny stół. Drugą ścierą starł okruszki chleba, odrobinę masła i kilka kropel mleka. Pozostałości z kolacji.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj, bo nie masz za co. Mów, co się stało, bo nic nie zrozumiałem. Coś się dzieje z Roslyn? Znowu ktoś się do niej przystawia? Ten sam bydlak? Już ja mu...
- Nie! Nie o to chodzi, z Roslyn nic... byłem o ojca Edgara, wiesz, dać na mszę i... i chciałem zobaczyć, co muszę przed ślubem zrobić, to znaczy przed... ja i Roslyn chcemy...
- John.
- Już mówię! - wyrzucił w górę ręce, przepraszając. - W kościele byli śledczy, to się wystraszyłem. Wiesz, Jo mówiła, że czasami księża i zakonnice pomagają bezdomnym i innym takim, a skoro żeśmy pogonili tamtych dwóch kloszardów... wystraszyłem się. Uciekłem, zanim mnie zauważyli.
CZYTASZ
Cierpienie
Historical FictionZrozpaczony syn chcąc dokonać pomsty na mordercy swojego ojca musi wkroczyć w świat przemytników alkoholu. Okładka: zdjęcie: pexels/Malcolm Gillanders edycja: canva/Radosław Budkiewicz