Rozdział 18: Moose River - Jackman, luty 1923

8 1 0
                                    

Abraham już dawno przeniósł cały arsenał przyjaciela. Strzelby, karabiny, rewolwery i pistolety, tak należące do Greene'a jak i te zdobyczne, spoczywały teraz w dwóch szafkach: pancernej, którą nie wiadomo tak po prawdzie skąd miał Nucky i tej drewnianej, eleganckiej, należącej do ojca. Carter wybrał colta, uzupełnił brakujące pociski.

- A ja? Mam wziąć strzelbę? - John z zazdrością patrzył na brata.

- Ty nic nie bierzesz.

- Dlaczego? To po ci broń?

- Dla bezpieczeństwa. Nucky mawiał, że lepiej mieć ją przy sobie...

- Niż nie mieć, gdy będzie potrzeba - dokończył John, uśmiechając się. Nie znał Greene'a tak dobrze jak brat, ale był z nim na tyle blisko, by nieraz słyszeć tę charakterystyczną wypowiedź.

- Otóż to, Johnny - zamknął szafę i schował do kieszeni klucz, by przypadkiem najmłodszy z rodziny nie wpadł na jakiś szalony pomysł. Albo, co gorsza, na taki sam pomysł jak Abe. Jeden opętany żądzą zemsty Carter wystarczy.

Do domu Roslyn dojechali szybko. John nie zwrócił nawet uwagi na resztki krwi, których Abraham nie zdołał oczyścić. Był zbyt przejęty czekającą rozmową.

Nie chodziło tylko o kwestię ich związku, istniała bowiem szansa, że ten sukinsyn, który dręczy dziewczynę, jest jakoś powiązany z przestępczym światem. Być może wie, gdzie przebywa Smith. To był strzał na ślepo, ale Abraham musiał spróbować.

Słuchał więc uważnie wszystkiego co mówiła ta szczupła dziewczyna. Była wyższa od Very, lecz nie tak chuda; miała znacznie pełniejsze kształty. Mimo prostej, brązowej spódnicy i obfitego, musztardowego swetra doskonale widział zarysowane biodra i piersi; poczuł dumę. John dobrze trafił. Roslyn mogła urodzić mu masę dzieciaków, pochodziła z dobrej rodziny, była miła, posłuszna, niegłupia.

Zgasił papierosa, trzeciego w ciągu ostatnich kilku kwadransów.

- Nie wiem, przepraszam - odparła, zapytana o to gdzie może mieszkać dręczący ją mężczyzna. - Chyba jest z Jackman - dodała po chwili. W uroczy sposób zaciskała usta, zastanawiając się nad odpowiedzią. Im dłużej Abe z nią rozmawiał, tym bardziej rozumiał brata. Byłby idiotą, gdyby stracił taką kobietę!

- Pokurcz taki - uzupełnił John. - Niski, zaniedbany, zarośnięty, w starych ciuchach. Śmierdzi, a czepia się jak rzep psiego ogona i nie da się go pozbyć. Naprawdę nie wiem, dlaczego akurat wybrał Roslyn...

- Chyba go znam - po raz pierwszy od przeszło czterdziestu minut głos zabrał Abe. Jego brat oraz przyszła szwagierka spojrzeli nie tyle zdziwieni tymi słowami, co po prostu przerażeni tonem jego głosu.

- Niby skąd?

- Panie Carter, to niemożliwe, pan jest porządnym człowiekiem, a on... no cóż, on jest... z marginesu - próbowała uprzejmie wyjaśnić Roslyn, ale i tak rumieniec wystąpił na jej twarz. - Czasem się kręci przy sklepie, to pewnie dlatego pan go kojarzy.

Carter zacisnął dłonie w pięści, próbując opanować ich drżenie. Jak mógł być tak ślepy i głupi? Widział drzazgi w oczach bliźnich, a nie dostrzegał belki w swym własnym oku! Spotkał już tego kloszarda - bo wszystko wskazywało na to, że właśnie o nim mowa - jeszcze w listopadzie. Dosłownie otarł się o tego człowieka. Rozmawiał z nim. Był tak blisko, a nie zrozumiał, jaką miał szansę. Och, jaki był głupi!

- Nie, Roslyn, ja wiem, co to za sukinsyn jest.

- Abe! - syknął John. Carter zbył jego naganę ręką. Przekleństwo nie było na miejscu, nie pasowało do ułożonej młodej kobiety, ale nie było innego określenia na tego człowieka.

CierpienieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz