Nie zmrużył oka przez całą noc. Nie odstępował przyjaciela na krok, cały czas trzymał go za rękę, modląc się po cichu, by wszystko skończyło się dobrze. W przerwach między kolejnymi, niekończącymi się modlitwami przeklinał Boga i samego siebie.
Pani Hazel Buchanan nie bez powodu opiekowała się swoim mężem. Kobieta okazała się być sanitariuszką z czasów wojny secesyjnej. Chociaż od tamtych tragicznych przecież wydarzeń minęło ponad pół wieku, to zareagowała natychmiast.
Pamiętała Nucky'ego, kojarzyła Abrahama, od razu zaprosiła ich do środka, jednego poczęstowała kawą; drugiego księżycówką, nie spieszyła się. Wiedziała, że jest źle, ale przystąpiła do pracy. Była częścią tego przestępczego świata, czy tego chciała, czy czy nie.
Opróżniła słoik alkoholu na brzuch Enocha. Księżycówka pewnie pochodziła z ich własnych lub skradzionych zapasów, ale swoje zrobiła. Oczyściła ranę, zmyła nadmiar krwi. Co ważniejsze, palący ból wyrwał Nucky'ego z łap Morfeusza, nie pozwalając mu zasnąć.
Carter ze zgrozą obserwował, jak stara kobieta trzęsącą się, kościstą dłonią maca brzuch przyjaciela, naciska, a w końcu - po zanurzeniu dłoni w resztce alkoholu - wpycha palec w pierwszą, potem drugą ranę. Nucky wrzasnął z bólu i zaczynał wyklinać, na czym świat stoi. Próbował nawet odepchnąć kobiecinę, nie miał jednak na to siły.
Mimo zaawansowanego wieku i dość mikrej postury Buchanan zdołała jakoś przewrócić rannego na bok, sprawdziła mu plecy. Skrzywiła się, zbladła i również zaczęła bluźnić, widząc, że nie rany wylotowej. Carter miał wrażenie, że dostał obuchem w łeb.
"On umrze" powiedziała wtedy. "Jak nie dziś, to pojutrze, za tydzień" twierdziła.
Te słowa, niczym echo, powracały gdy tylko Abe przestawał się modlić lub przeklinać wszystko i wszystkich. Nucky miał kawałek żelastwa w brzuchu. Bóg jeden wie, jakich spustoszeń dokonały kule; biedak stracił przecież tyle krwi, a teraz tylko leżał nieruchomo, z krzywo zaszytą raną, owinięty ciasno bandażem. Dopiero rankiem, gdy pani Buchanan przyniosła kolejną kawę Carter zdecydował się choć na chwilę położyć i odpocząć.
Musiał tu zostawić przyjaciela. Nie miał wyboru; Pelletier - jeśli wrócił od rodziców żony - był w Moose River, daleko. Barry siedział w Gnieździe, skuty kajdankami, pilnowany przez Bubbę. Very nie było sensu niepokoić. Carter został sam.
Znowu.
- Pani Buchanan - zaczął słabym głosem, nie wiedział bowiem, jak się zachować.
- Tak, złociutki?
- Zaopiekuje się nim pani?
- Ależ co to za pytanie, oczywiście! - obruszyła się, wycierając dłonie w ścierkę. Na twarzy naznaczonej zmarszczkami malował się grymas obrzydzenia, tak, jakby Carter umyślnie ją obraził.
- Dziękuję. Wrócę jak tylko będę mógł. Mam... kilka rzeczy do załatwienia.
- Pan poczeka! - zatrzymała go, gdy zmierzał do wyjścia. - Przecież nie pójdzie pan w takich zakrwawionych ubraniach! Bój się Boga, przecież tak nie wypada. Mam ciągle garnitur po mężu, biedaczysko nie wciśnie się, bo tylko żre, ale na pana powinien pasować.
- Naprawdę, nie trzeba... - podjął z góry skazaną na porażkę próbę negocjacji. Kilka minut później, gdy na zewnątrz zaczynało już świtać, siedział za kierownicą paige'a w wykrochmalonym garniturze. Nie był to jego styl: jasny w nieznacznie ciemniejsze prążki, z gryzącego tweedu, podobnie jak ciasny płaszcz, ale nie mógł narzekać. Buchanan miała rację.
Jego ubranie było całe we krwi. Tyle dobrego, że posoka w automobilu wyschła.
The Nest przywitało go ciszą i spokojem, tak, jakby minionej nocy nie wydarzyło się tu nic złego. Nawet krwi na śniegu nie widział: gdzieś nad ranem trochę padało, wszystko przykryła cienka warstwa białego puchu. Uśmiechnął się, rad, że nie ma dowodów tragedii.
CZYTASZ
Cierpienie
Historical FictionZrozpaczony syn chcąc dokonać pomsty na mordercy swojego ojca musi wkroczyć w świat przemytników alkoholu. Okładka: zdjęcie: pexels/Malcolm Gillanders edycja: canva/Radosław Budkiewicz