Rozdział 9: Moose River - Jackman, styczeń 1923

26 1 0
                                    

Rocznica ślubu rodziców przebiegła w podobnej atmosferze jak święta. Johnny z ledwością zdołał opanować łzy, tłumacząc się pokrętnie, że coś mu wpadło do oka, że nie chodzi o rodziców. Jo odmówiła długą i piękną modlitwę, a potem próbowała posłużyć się niezbyt trafioną metaforą zrywania kwiatów z łąki - że pierwsze zrywa się te piękne - zanim i ona zalała się łzami. Szlochała przez kilka chwil, a potem przeprosiła.

Abe mówił ze ściśniętym gardłem, że Joseph i Martha spędzili razem kawał szczęśliwego życia, ale nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Chorobę matki rozumieli wszyscy; suchoty były zdradliwe, jedni potrafili przejść przez choróbsko bez większych problemów, inni nie byli w stanie podnieść się z łóżka. Bolało, gdy spoglądali na złożoną chorobą kobietę, ale potrafili to zrozumieć.

W przypadku ojca wina leżała jednak po stronie innych. Leach poniósł karę - zbyt lekką jak na gust Abrahama, ale jednak karę - a Graham przynajmniej w jakimś stopniu poczuł ból trawiący Cartera. Został Dave i Smith. Barry. Dunn. Blady tłuścioch, tamten wąsacz.

Wszyscy ci, którzy pośrednio bądź nie przyczynili się do cierpienia Abe'a. Co gorsza, oni skrzywdzili też Verę. Nic poważnego nie łączyło panny Burton i Cartera, a jednak... no, to nie było w porządku. Nie mógł jednak trwać w tych ponurych myślach, więc wspomniał, że rodzina Pelletierów się powiększy; atmosfera się nieco poprawiła.

Josephine aż pisnęła z radości, znała bowiem Bellę od dzieciństwa, była od niej tylko o dwa lata młodsza. John jednakże, poza uprzejmym uśmiechem, tylko spłonął rumieńcem. Nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz.

Carter z grzeczności poczekał do końca uroczystego, acz skromnego obiadu, zanim wziął brata na stronę i przeprowadził z nim solidną rozmowę na temat przyszłości. Wiedział, że Johnny ma szczere zamiary wobec Roslyn, że to z nią chce spędzić resztę życia, ale jedno postawił jasno. Jeśli zrobi jej dzieciaka przed ślubem, to wywali go z domu i niech sam kończy chałupę, której budowę rozpoczął Joseph. Trzeba mieć zasady, tak mówił mu ojciec.

- Trzeba mieć zasady - powtórzył te właśnie słowa, siedząc później przy jednym stoliku z Enochem. Ray krzątał się na tyłach, w kuchni, ale co chwilę do nich przychodził. Był podekscytowany, bo wieczorem czekała ich wielka kolacja. Obiad dla najbliższej rodziny już był, teraz pora na kolację dla przyjaciół; Pelletier specjalnie zarżnął najmłodszą z owiec i obiecał przyszykować coś wspaniałego.

Greene wyciągnął najstarsze butelki i słoiki alkoholu, bo to była idealna okazja do wypicia toastu za zdrowie Belli i dziecka. I, co dziwniejsze, to właśnie on postulował by Raymond się tymczasowo wycofał i zajął rodziną. Nucky był sam, Shirley raz za razem odrzucała jego zaloty, miał tylko psa i destylarnię. Abe miał młodszego brata, siostrę, farmę na głowie, był jednak skupiony na zemście.

Ray natomiast miał przed sobą całe życie.

- A jak, zasady to podstawa - zgodził się Pelletier, siadając na moment. - Co za ludzie łamią zasady, no nie? Bezczelne chamstwo. Łobuzy jakieś tak robią - dodał po chwili weselszym tonem. Chodziło mu oczywiście o Cartera, gotowego zabić i pomścić ojca, ale miał też na myśli siebie samego oraz Barry'ego i pozostałych. Humor mu dopisywał.

- Dokładnie, nie mają wstydu, nic - ciągnął dalej Abe. Doskonale wiedzieli o czym mowa, ale jednak zachowywali się tak, jak przystało na porządnych ludzi. Nikt w Moose River nie wiedział, co tak naprawdę robią. Oprócz tej trójki była tylko Jo, ale to zakonnica, a jej można - trzeba! - ufać. Mieli też pewność, że ich nie zdradzi.

- Będę na was czekał wieczorem. Harding już się cieszy.

- Skąd w ogóle dorwałeś tego kundla?

CierpienieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz