Rozdział 5: Jackman - Attean Pond - Long Pond, grudzień 1922

31 1 0
                                    

Abraham niecierpliwie wyczekiwał pierwszego spotkania z Roderickiem. To była jego szansa. Dotychczas tylko prześlizgnął się po powierzchni tego przestępczego świata; Barry miał go naprawdę tam wprowadzić.

Padał śnieg. Pierwszy, delikatny, nieśmiały niemal. Drobny biały puch leniwie opadał na ziemię ku radości dzieci i narastającej irytacji dorosłych. Wszyscy byli jednak zgodni: lepszy śnieg, niż lodowaty, nieustający deszcz. Zwłaszcza teraz, gdy siedzieli w Trzech Sosnach pijąc kawę. Barry wybrał to miejsce, bo, jak twierdził, "Vera nigdy nie narzekała".

Burton nie przyszła, chociaż Abraham nie raz i nie dwa rozglądał się przytulnym lokalu. Prócz przestępców było tutaj tylko paru zmęczonych pracowników kolejowych. Wszyscy byli zajęci sobą, mogli więc w miarę swobodnie rozmawiać.

- ...to co pan w końcu radzi? - zapytał Pelletier, tłumiąc ziewnięcie. Znowu pił.

- Zależy czego oczekujecie - zaczął Barry tonem znawcy. - Można dodać rozpuszczonego miodu, usmażonego cukru, trochę cytryny albo rodzynek, ziarna kawy, wybór jest ogromny, dziadek to dodawał rozpuszczony syrop klonowy... ale to wszystko to czas, pieniądz. Nie warto się męczyć, chyba, że chce się to robić dla siebie, a nie dla zysku. Najlepiej to po prostu wziąć roztarte ziarna jęczmienia, czy mąkę kukurydzianą, dodać trochę melasy czy cukru... wpieprzyć do gara z wodą, gotować i tyle, niech stoi, potem się oczyści - ciągnął dalej i gdyby nie Enoch, pewnie mówiłby tak jeszcze z kilka dobrych minut.

- Tak zrobiłem! - zawołał Nucky, dumny z siebie. W jego szopie była mała destylarnia, nad którą trzymał pieczę. Kupił nawet psa, wzorując się na czarnoskórych; biszkoptowego kundla jeszcze nie nazwał, po prostu uwiązał zwierzę przy prowizorycznej budzie. Szczekał, gdy ktoś się zbliżał. Swój, obcy, nie miało to żadnej różnicy.

Barry pokiwał z uznaniem głową. Miał wątpliwości, czy postępuje słusznie wiążąc się z tą trójką, ale póki co wszystko szło w dobrym kierunku. Nie wiedział przecież, co naprawdę kierowało Abrahamem.

- I dobrze żeś pan zrobił. To nie jest żadna wielka sztuka, ale wymaga wprawy. Ile to ja widziałem frajerów, co to próbowali pędzić a nie potrafili... nic dziwnego, że ludzie wolą kupować, niż produkować - mówił Barry.

- A konkurencja? - Ray, jako prawdziwy biznesmen, obawiał się problemów z przestępcami znacznie bardziej od nich doświadczonymi. Mimo kaca zadawał celne pytania.

- Pieprzyć ich - zaśmiał się Barry. - Wy to świeży narybek jesteście, nikt was nie zna, więc i nikt na was nie będzie naskakiwał. Pan Carter zna panienkę Burton, więc po znajomości, jedna trzecia zysków idzie do mojej kieszeni. Niżej nie zejdę, tym bardziej, że ktoś stuknął niedawno czarnuchów, a śledczy węszą przy Skowhegan i idą coraz bardziej na północ. Spotkamy się jutro, tak, jak mówiłem. Macie na mnie czekać, bo to nie jest zabawa.

- Zgoda - przytaknął od razu Abe. Był gotów na wszystko.

- Dobrze, panie Barry - Pelletier także nie miał nic przeciwko. Zgadzał się ze słowami rudzielca, zresztą, nie dalej jak wczoraj czytał w Somerset County Advertiser o kolejnych niepokojących doniesieniach z granicy hrabstwa (w stylu "Granica z Piscataquis: rutynowa kontrola przerodziła się w strzelaninę! Ciężarówka była pełna nielegalnego, kanadyjskiego alkoholu!").

Carter też zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie potrafił już zliczyć, ileż to razy był u Gallaghera, u Raymonda, w Trzech Sosnach właśnie, czy nawet w Antlers i próbował wypytywać ludzi o sytuację związaną ze śmiercią jego ojca. Dyskretnie, ale bez powodzenia.

Spotkali się przy rzadko uczęszczanej drodze niedaleko północnego brzegu Attean Pond, bardzo blisko Wood Pond i Jackman; Barry zapewniał, że nic im nie będzie groziło, że "najciemniej pod latarnią". Może i miał rację?

CierpienieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz