03 | SOUNDS LIKE A VERY SHITTY MONDAY

54 8 40
                                    

Ostatnie zdanie sprawia, że wszyscy na mostku zaczynają wpatrywać się w nas z czystym zainteresowaniem, najpewniej ciekawi, co też kapitan ma na to do powiedzenia. Te słowa wiszą nad naszymi głowami niczym klątwa, albo jakaś wielka chmura burzowa. Mój wzrok wędruje od Spocka, do Pike'a, aż w końcu skupiam się na Kirku, który chyba nie zamierza odpuścić. I ja go podziwiam, serio. To mój typ ziomka, bo ja też nie rzucę czegoś w cholerę, póki nie dostanę tego, czego chcę.

― ...kadecie Kirk, chyba wystarczy już ekscesów jak na jeden dzień ― stwierdza nagle kapitan, unosząc znacząco brwi. To chyba delikatny sposób na powiedzenie nam, że mamy wszyscy wypierdalać, ale my się tak łatwo nie damy, o nie. ― A reszta z was, co tu niby robi? Obstawa? Panno Nova, pani wyskoków też mi już nie trzeba.

Mrużę oczy, urażona. Proszę pana, ja się tu staram ratować życia. Znaczy, to Kirk wyszedł z inicjatywą, a ja się perfidnie dołączyłam do jego ciężkiej harówki, no ale to się nadal liczy. Nie mam zamiaru teraz sobie tak po prostu grzecznie odejść i udawać, że nic nie zaszło, bo zabrnęliśmy już za głęboko w to gówno, żeby się wycofać. Dlatego też dyskretnie trącam Jima łokciem w ramię, a on bierze głęboki wdech. I już ma coś mówić, kiedy... Spock robi to pierwszy.

― Jak pan doskonale wie, kapitanie, kadet Kirk nie został jeszcze oczyszczony z postawionych mu zarzutów, a zatem nie ma pozwolenia na przebywanie na pokładzie Enterprise. Postępowanie wbrew zasadom Akademii czyni z niego pasażera na gapę, i...

― Rozumiemy, lubi się pan kłócić, i naprawdę chciałbym ponownie usłyszeć, jak Nova rzuca panu argumenty nie do podważenia prosto pod nos, ale nie mamy na to czasu ― wcina mu się w zdanie Kirk, a ja zaciskam usta w cienką linię, żeby zachować pozory profesjonalizmu i nie roześmiać się Spockowi w twarz, bo jego mina jest bezcenna. Splatam ręce na piersi, prostując się dumnie.

― Kapitanie, mogę usunąć kadetów z mostku...

― Próbuj! ― denerwuje się Jim. ― Kadeci próbują uratować ten właśnie mostek!

― Poprzez proponowanie wycofania statku z warpu w środku misji ratunkowej?

― To nie jest misja ratunkowa, to jest atak!

― I jakie ma pan na to dowody?

Mam dziwne wrażenie, że te słowa przekraczają granicę cierpliwości Jima. Obserwuję go uważnie, od kiedy tylko pojawiliśmy się w centrum dowodzenia, i teraz widzę, jak zaciska dłonie w pięści i wpatruje się z czystą nienawiścią w Spocka. Kadet, czy nie ― teraz mostek jest jego, i wszyscy powinni go słuchać. Aż mi ciarki po plecach przechodzą, jak widzę tę determinację wymalowaną na jego twarzy.

...i robi mi się głupio. On nie ma ukrytych motywów. On to wszystko robi, bo tak trzeba. Tak wypada. To mu przychodzi naturalnie. Trzeba przyznać, że coraz bardziej mu tego wszystkiego zazdroszczę.

― Fakt: taka sama anomalia, czyli burza z piorunami, którą widziano dzisiaj, została zaobserwowana także w dniu moich narodzin, zanim romulański statek zaatakował USS Kelvin. Pan o tym wie ― James zwraca się do Pike'a, który chyba zaczyna brać go na poważnie, bo zmarszczył czoło w konsternacji. Jim wskazuje palcem na mnie, co sprawia, że zerkam na niego ze zdezorientowaniem, bo nie wiem, co zamierza. ― Ja i Nova czytaliśmy pańską pracę dyplomową. Była dobra, swoją drogą.

Kiwam głową energicznie, zgadzając się z nim w stu procentach.

― Kolejny fakt, kapitanie: ten statek, uzbrojony w niezwykle groźną i zaawansowaną technologicznie broń, zniknął bez śladu zaraz po ataku ― kontynuuję, dając Jimowi szansę na zaczerpnięcie kolejnego głębokiego oddechu. Ida zatrzymuje się obok mnie, wyraźnie zainteresowana naszymi wypowiedziami; do niej chyba też zaczyna docierać powaga sytuacji, bo wygląda na mocno przejętą. ― Fakt: atak na USS Kelvin miał miejsce na granicy neutralnej i klingońskiej przestrzeni.

✔ | STAR CHASERS, BOOK TWO ― STAR TREKOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz