6. PIZZA, PORWANIE I APEROL

687 53 18
                                    

— Delia, kurwa zdałam! — powiedziałam do koleżanki szczęśliwa, kiedy egzaminatorka wręczyła mi moją pracę. Sześćdziesiąt jeden procent. Jeden procent ponad próg zdawalności.

Byłam bogiem — to jedyne wyjaśnienie.

— Cholera, ja też! — odparła rozemocjonowana, kiedy profesorka podała jej kartkę papieru. Skubana zdobyła sześćdziesiąt siedem procent.

Wyglada na to, że kiedy dwa tygodnie temu wyszliśmy na te drinki z Pablem i Silvią, tylko niepotrzebnie dramatyzowałyśmy. Ale, hej! Naprawdę myślałam, ze nie zdam, a szczerze mówiąc profesorka musiała chyba upaść na głowę, że uznała, że moje bazgroły są coś warte. Ale kim ja jestem, żeby kwestionować ocenę jej magnificencji królowej narodów i okolicznych terenów zielonych i tutaj dopiszcie wszystkie możliwe tytuły jakimi profesorowie na uczelni chcą być tytułowani. Nigdy nie nadążałam za ich poczuciem wyższości, ale wiedziałam, że jeśli nie będę się do nich zwracać tak jak chcą, będę miała z tego więcej problemów niż pożytku. Czasem nie warto walczyć z pewnymi rzeczami. Nawet jeśli są absurdalne.

Absurdalna była też moja radość: bo poszło mi obiektywnie mówiąc średnio. Definitywnie ciężko było orzec, że dałam z siebie wszystko, bo kurde dzień przed zamiast powtarzać przeprowadzałyśmy z Delią debatę czy fajniejszy jest Mike Ross czy Harvey Specter przy winie. Z każdym kolejnym kieliszkiem nasze argumenty zdawały się być coraz głupsze i miały coraz mniej sensu. Nie doszłyśmy też do roztrzygnięcia, a zamiast tego zboczyłyśmy kompletnie z tematu. Gdy Delia wychodziła już do siebie, ogłosiłyśmy tylko, że Donna jest milion razy lepsza od Rachel (co jest powszechnie znaną oczywistością). Później położyłam się do łóżka i zasnęłam. Także nie miałam powodów, żeby być z siebie dumną. Jedyne co się wydarzyło to to, że zdałam na absolutnym farcie.

Ale przychodzi taki moment w życiu, że zdajesz sobie sprawę, że nie musisz wejść na pieprzony Mount Everest, żeby się cieszyć. Jeśli tak by było wszyscy bylibyśmy na antydepresantach.

A ja miałam dziś tak dobry humor, że nawet jadąc do domu cholernym autobusem czułam się jak zwycięzca życia. Był ścisk, normalnie miałabym ochotę na masowy mord, ale dziś było zajebiscie. Zdałam pierdolonego kolosa. Nie wywalili mnie z uczelni po trzech miesiącach. Z mojego punktu widzenia byłam geniuszem, nawet jeśli fakty nie były po mojej stronie. Choć Torre i tak mógłby nie wymyślać tylko raz mnie z tej uczelni odebrać — szczególnie, że teoretycznie wciąż mi wisiał za tamtą imprezę.

Słońce świeciło jeszcze wysoko nad Barceloną, kiedy spacerowałam z przystanku do domu. Pogoda była tak przyjemna, że wiedziałam niemal od razu, że gdy tylko przyjdę do domu, przebiegam się w sportowe ciuchy i idę pobiegać.

Nie robiłam tego nie wiadomo jak często, ale od czasu do czasu uwielbiałam po prostu biec przed siebie i pokonywać swoje własne granice. Lubiłam to uczucie, kiedy z każdym kolejnym przebiegniętym metrem, wiedziałam, że nic nie może mnie powstrzymać, jeśli tylko będę miała wystarczająco dużo silnej woli. W pewnym sensie bieganie było dla mnie również lekcją pokory — byłam swoją największą siłą, ale i słabością. Ale przede wszystkim lubiłam biegać, bo to pozwalało mi poukładać sobie wszystko w głowie. No, i nie ma nic lepszego niż uczucie po długim, wyczerpującym treningu.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Gdy tylko weszłam do domu, zgarnęłam z szafy swój sportowy strój — zwykle czarne legginsy, stanik sportowy i jakaś koszulka Barcelony z nazwiskiem mojego kuzyna na plecach. Wzięłam telefon i słuchawki, związałam włosy i wyszłam. Słuchając podczas biegu Little Mix i ich hitu „Power", prawie zapomniałam, że w rzeczywistości to ja prawie wypluwałam płuca. Ale czułam się bardziej żywa i szczęśliwa niż kiedykolwiek wcześniej, choć ból w nogach był co raz bardziej doskwierający. Nie dbałam o to. Podczas biegu byłam tylko ja, każdy kolejny przebiegnięty metr i satysfakcja. A to była drużyna nie do pokonania.

DRIVE | PEDRI [zawieszone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz