I

739 24 5
                                    

Stałam na zatłoczonym dworcu. Dygotałam za każdym razem, kiedy budziło się we mnie poczucie, jakby obcy ludzie wokół ocierali się o mnie: moje plecy, ramiona. Wyobrażałam sobie, jak ich dotyk odbijał się na mojej skórze, pozostawiał czerwony ślad, a krew gwałtownie krzepła. Prawda była taka, że mijali mnie szerokim łukiem. Mnie i moich znajomych, którzy opierali się o zimną i szorstką ścianę. Czułam zapach mięsa, kiosków i czerwonej szminki, której używały starsze kobie...powiedzmy sobie, zadrwiłam w duchu ze swojej „poprawności", babki. 

 - No, łby do góry, bo zaraz polecicie. - Postanowiłam, że odezwę się pierwsza. Ich postura wywoływała we mnie mnie dyskomfort; zapadnięte pyski zarażały pierdolonym poczuciem zeszmacenia. Przez chwilę trwałam w przeczuciu, jakbym sama miała mieć brzuch pełny od kebaba z podwójnym mięsem soczystej odmiany. Soczysta odmiana, czyli jakiś młody żul. Myślałam. Mój głos zabrzmiał wyjątkowo donośnie, jakbyśmy byli zamknięci w jakimś pustym, ale rozciągającym się, bezkresnym pomieszczeniu. 

 - Co oni tam dają, że tak trzepie? - Rzucił pytaniem Wężyk i ledwo się wyprostował. Musiał oprzeć się o ścianę dłońmi, żeby nie polecieć do tyłu. To jasne, że nikt z nas nie zamierzał go asekurować. 

- Pomyślmy... - zaczęła ironicznie Lusia (zupełnie, jakby jej zachrypnięty głos miał nie ociekać ironią absolutnie codziennie) - ...może ludzkie mięso? - Oparła dłonie o biodra, a jej sukowate spojrzenie zdawało się przecinać powietrze. 

Wszyscy z nas gwałtownie podnieśli głowy, jakby powiedziała coś zakazanego. Szyja Wężyka zagruchotała (może pękła mu jedna z żył). Rzadko kiedy przyznawaliśmy się przed sobą, co - niektórym z nas - zdarzało się zjadać dwa razy tygodniowo. Tylko Lusia skosztowała raz (dokładnie 2 miesiące i 5 dni temu- tak, liczyłam) i nie wróciła do tego smaku. Nie dowiedziałam się, czy to kwestia gustu, a może aktu litości. Jasne było, że duma nie pozwalała jej przyznać tego drugiego.

- Nie wiem, jak można to jeść. Pijacy to też ludzie. - Odezwałam się. Jako jedyna usiłując prawić morały. Odciągałam ich od zła; zupełnie, jakby, następnego dnia, mieli obudzić się jako krwiożercze bestie. Desperacko wmawiałam sobie, że to nic takiego. Nie wyjadali żywego ciała. Na początku, mięso musiało poddać się procesowi obróbki. Mimo wszystko, chciałam wiedzieć, co czuli, kiedy TO jedli.  

- To żadni pijacy czy ludzie. To żule. Wszędzie się o nich teraz mówi w taki sposób. Nie słyszałaś ostatniej rozmowy na tym...no...posiedzeniu w sejmie? - Przez spojrzenie Wężyka przebiła się ironia, a ja spojrzałam na niego pogardliwie, zadając niewerbalne pytanie, czy naprawdę uważał, że śledzę politykę. - A, no tak. W każdym razie, tak samo traktują ich w necie. To już nie ludzie. Można z nimi robić to samo, co ze zwierzętami. Żule nic nie robią prócz chlania. Nie nadają się na życie w społeczeństwie; są jak chodzące żywe trupy. - Wyciągnął z kieszeni srebrzyste pazłotko, przejechał po nim palcem i postarał się, by te spłaszczyło się pod wpływem jego dotyku. Po chwili wycelował nim we mnie i Lusię. - Jestem Rick. A ty jesteś Lori. - Uniósł brzmi porozumiewawczo w stronę Lusi. - A ty... - zwrócił spojrzenie w moją stronę. Zmrużył oczy. - Sophie. 

Lusia wybuchnęła śmiechem i strzeliła go żartobliwie po ramieniu. Pokręciłam głową. Później sprawdzę, kim była Sophie. Myślałam. 

Nagle śmiechy ucichły. Przeniosłam ciężar na prawą nogę. 

- Kiedyś zaczną się strajki, mówię wam. - Lusia pociągnęła nosem. 

- Już są jakieś w Krakowie. Niektórzy twierdzą, ze niedługo wszyscy zaczniemy się zabijać. - Synek miał taki dar: był niezauważalny. Niby był, ale go nie było, niby słuchał, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Póki się nie odezwał. Wtedy każdy odwracał łeb w jego stronę, a Synek odpowiadał mu intensywnym spojrzeniem, jakby celował w rozmówcę jakimś niewidzialnym paralizatorem. 

Na dworcu powoli zmniejszał się ruch. Obserwowałam nastolatków, którzy nas mijali. Miałam wrażenie, że jedyna Lusia wybijała się z naszej czwórki, a reszta z nas unosiła się nad ziemią jak duchy. Wodzili za nią wzrokiem, jakby zastanawiali się, dlaczego mówiła sama do siebie. Halo, byliśmy tutaj. Drwiłam w duchu.

- Wiecie, ze niektórzy żulowie... 

- Żule, zjebie - poprawił Synka Wężyk. Zauważyłam, z jaką siłą opierał się o ścianę. Wyobraziłam sobie, jak się w nią zapada. 

- Żulowianie - zadrwił w odpowiedzi Synek i wystawił język. - Wracając...niektórzy z NICH celowo chleją tyle, kiedy wiedzą, że ledwo zipią, bo chcą, żeby po śmierci ich mięcho smakowało najlepiej. Swoją drogą, co za ironia, że nie sprzedadzą nam piwska, bo nie skończyliśmy osiemnastki, a kebaby z żula, z którego procenty się wręcz leją, na luzie. - Machnął teatralnie ręką; robił to często, odkąd dostał się do koła aktorskiego. Śmialiśmy się, że to jakaś sekta świrów, która łapała się za dłonie, kręciła w kole i mawiała dziwnym językiem. Czasem Synek szeptał sam do siebie i odchodził od grupy. Dosłownie; po prostu się odłączał. Zauważałam to i wyglądałam za nim, ale nie wpadłam jeszcze na pomysł, by się po niego wrócić. Nasz duet rozmawiał ze sobą najrzadziej, a wszelkie kontakty wzrokowe zostawały przez niego zbywane. Ja mogłam się patrzeć bezustannie, bo i tak wiedziałam, że to on pierwszy odwróci wzrok. 

- Chyba was tam nieźle edukują na temat tych kebabów, co? - Zapytał zaczepnie Wężyk, a Lusia prychnęła żartobliwie. Jego humor trafiał do niej, jak ja ze spożywczego do domu, a do mnie i Synka, jak samochód z Polski do Tokio. - No, na tym aktorskim posiedzeniu ak...aktorUF. - Wystawił język i plunął. Ten sam język ocierał się o zmielone mięso człowieka. Myślałam. 

- Jakoś tak przypadkiem nietrudno jest się domyśleć. - Wzruszył ramionami Synek. Schylił się po papierek od zjedzonego kebaba i zaciągnął się. Usłyszałam Lusiny jęk obrzydzenia i sarkastyczny mruk Wężyka, który podszedł do Synka, by udać, że zaciąga się razem z nim. Ja tylko stałam i zastanawiałam się, jak pachnie człowiek przerobiony na mięso. 

- Te, Cura, a na kiedy zaplanowałaś sobie swój pierwszy raz? - Zapytał zaczepnie Wężyk. Zdmuchnął z dłoni Synka pazłotko. Rozwarłam szeroko oczy, bo rzadko sobie ze mną żartował. Włożył połówkę palca do ust, zmrużył figlarnie oczy i zatrzepotał rzęsami. Prychnęłam w odpowiedzi, choć ciężko było mi ukryć uśmiech.

- Chodźmy. Cura gustuje w kartoflach, nie? - Lusia złapała mnie za ramię i przechyliła głowę w moją stronę. Dobrze wiedziała, że mam odruchy wymiotne po ziemniakach. 

Maszerowałam ramię w ramię z Lusią. Usłyszałyśmy kroki Wężyka i Synka, którzy usiłowali nas dogonić. Minęłyśmy budkę z kebabami, za której ladą rozciągała się pustka. Chłopcy mówili, że przed takimi należało stanąć, krzyknąć: "DZIEŃ DOBRY!" i poczekać, aż przyjdzie sprzedawca. Zapracowany kupiec miał serwować najlepsze kebaby. 

- Kebaby z młodszych żuli! - Usłyszałam podekscytowany okrzyk Wężyka. Lusia zwróciła rozbawiony wzrok w moją stronę, ale ja myślałam tylko o tym, że "młody żul", w pojęciu kebabiarni, nie oznaczał alkoholika, którego nałóg zabrał przedwcześnie; był to bowiem termin na tego, który wyzionął ducha kilka dni, lub zaledwie dzień temu. "Kebab z młodego żula" miał być po prostu porcją mięsa tego, który zmarł NIEDAWNO. 

Kebab z żuli na Dworcu w WarszawieWhere stories live. Discover now