Jechałam 24. "Burakowus" tak zwany, bo z wiochy generalnie wyjeżdżał i na wiochę dojeżdżał. Szkoda tylko, że nie wysadzał mnie bezpośrednio koło domu; trasa przebiegała w następujący sposób...nie to, żebym była na tyle pierdolnięta, żeby rozpisywać poszczególne przystanki; sprawa wyglądała tak, że wysiadałam na tym, który był zlokalizowany jakiś kilometr od mojego domu.
Do czego zmierzam?
Nastał taki dzień - miesiąc i dwa tygodnie, odkąd spotkałam się z Wężykiem, Synkiem i Lusią -, kiedy, jadąc 24 i dostając, delikatnie mówiąc, choć określenie te ma nic do tego, jak było naprawdę, lekkiego pierdolca w związku z tym, ile będę musiała przejść, zdarzyło się coś niezwykłego. Do autobusu wszedł...Synek. Synek, tyle że w okularach. O kurwa. Okularnik. Przyłożyłam dłonie do ust. Natychmiast porwałam się z miejsca i ruszyłam w jego kierunku, przepychając się przez tłum. Podniósł głowę i ujrzał mnie. No po prostu mnie ujrzał.
- Ale jaja... - Odezwałam się zaczepnie. Przebywając z nim sam na sam, bez pozostałej dwójki...to było cholernie dziwne; rzadko nam się to zdarzało. Zarówno Synek, jak i ja, czuliśmy się niepewnie spędzając czas jako duet. - Co tu robisz? Myślałam, że nie jeździsz autobusami. - Klasyk. Nikt z nas nie powiedział do siebie "cześć". - I myślałam, że nie nosisz okularów.
Synek uśmiechnął się głupio. To zawsze ja byłam ta odważniejsza, kiedy już zostawaliśmy we dwójkę. To śmieszne, że było nam niezręcznie nawet w sytuacji, kiedy byliśmy otoczeni całą masą ludzi. Przez chwilę czułam, jakby zniknęli i nie było nikogo, poza naszą dwójką. To była moja okazja. Pomyślałam. Z Lusią i Wężykiem straciłam kontakt, ale był Synek. To zupełnie inna sytuacja; możemy wreszcie się do siebie zbliżyć, bez rujnowania tych prób zbliżenia, odkąd w moim życiu zabrakło zarówno Wężyka, jak i Lucyny. Każde spotkania we czwórkę cofały nas w rozwoju...naszej relacji.
- Matka się rozwiodła z ojcem i stary chuj zabrał samochód. Normalnie. - Odparł obojętnie, jakby szykował się na taką akcje całe życie. - A okulary...no co...zaślepłem po prostu. W sensie, z dnia na dzień przestałem widzieć. W sensie, nie to, że nic nie widzę, ale jakbym teraz ściągnął okulary i przyłożył palec w twoją stronę mówiąc, że to nos, prawdopodobnie dostałabyś w oko. - Wyjaśnił.
Przytaknęłam zaszczycając go kretyńskim uśmiechem. Czyli po prostu zaślepł. Po prostu. Nie wierzyłam w takie bzdury, ale nie drążyłam tematu, choć z pewnością lżej byłoby dyskutować o oczach, niż o ojcu. Wybrałam to drugie.
- Gdzie on teraz jest? - Mój donośny głos poniósł się po pojeździe, choć mogłam przysiąc, że Synka nikt nie usłyszał. Byłam zszokowana.
- Chichram się, że w kosmosie. - Wzruszył ramionami. - Zniknął se o tak o, przepadł wręcz. Policja go niby szuka. - Oparł się srebrną rurę, a ja zwróciłam uwagę na podłużną torbę, którą miał założoną na ramieniu.
- I taka cisza jest? - Zbliżyłam się do niego.
- I taka cisza jest. - Potwierdził. - Policja zawsze milczała i milczy. Pewnie mają wyjebane. - Wzniósł oczy do góry.
Patrzyłam na niego intensywnie, ale nic nie powiedziałam. Żałowałam, że on nie patrzył na mnie, bo mój wzrok dużo mówił. Powinnam była bardziej doceniać swoją rodzinę. Czasem słowa: "inni mają gorzej" i sam w sobie wgląd na czyjeś żałosne życie, były wystarczającym kopem i motywacją.
- Pojebane, ale wyjebane. - Zarechotał, ale nie tak "Wężykowo", tylko po "Synkowemu". Nagle wyprostował się i zerknął przez okno. - E, ty tu nie wysiadasz?
- W sumie chętnie przejadę się do ciebie. Tyle się znamy, a ja nigdy nie byłam na tej twojej nasutowskiej wiosce. - Uśmiechnęłam się.
- I kurwa nic nie straciłaś. - Prychnął i skrzyżował ręce na piersi.
YOU ARE READING
Kebab z żuli na Dworcu w Warszawie
TerrorWarszawa, rok 2045. Stało się coś niezwykłego. Polska mentalność...uległa zmianie. Mieszkańcy stolicy przywykli do nowych zasad i "dziwności", które niegdyś były im obce i nieosiągalne, a dziś są ich wspólną codziennością. Wbrew pozorom, nie musiało...