ROZDZIAŁ 5

126 10 4
                                    

Zaczęło już świtać, a Mortimer wciąż stał przed tablicą i wpatrywał się w własne zapiski, które jednak w pewnym momencie się urwały. W końcu wykonał krok do przodu i jeszcze jeden, a potem gwałtownym ruchem zerwał przyczepioną magnesem do powierzchni mocno już sfatygowaną serwetkę.

– No i co teraz? – burknął, jeszcze raz przebiegając wzrokiem po zapiskach, które znał już na pamięć.

Nagle ustawiony w telefonie budzik zaczął dzwonić i wybił go z transu. Mężczyzna odwrócił się i podszedł do kanapy rozglądając za źródłem dźwięku. Wkrótce pochylił się i zrobił kilka kroków na czworaka, a następnie wyciągnął spod stołu komórkę.

– Mort! – Usłyszał własne imię, gdy Leo zbiegł ze schodów i zjawił się w salonie. – Wstawa... – zaczął brat, ale gdy tylko go dostrzegł wycofał się z tego co miał zamiar właśnie powiedzieć. Uniósł dłoń i odchrząknął zasłaniając sobie na moment usta. Kiedy zdołał zdusić w sobie chęć parsknięcia śmiechem powiedział: – Już wstałeś.

– Tak – odparł i zaczął wpychać do neseseru, spoczywającego na kanapie papiery, notatki i dwa podręczniki. – Możemy jechać.

– Co? Już? W takim stanie? – zapytał Leo z błyskiem rozbawienia w oku.

Mortimer zmarszczył brwi nie bardzo wiedząc o co mu chodzi.

– A co niby jest nie tak?

– No, nie wiem... – Uniósł dłoń i przeczesał swoje włosy, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. – Może to jak wyglądasz?

– Wyglądam tak jak zawsze.

– No właśnie! I to jest problem braciszku. Stylizacja na szalonego naukowca jest już passe. Wypadła z mody jakieś... Trzydzieści, czterdzieści lat temu.

Mortimer przestał się już nim przejmować i skierował się w stronę wyjścia. Sięgnął po płaszcz.

– Zaczekam na ciebie w samochodzie – rzucił.

– Mort! Poczekaj. Na zewnątrz... – nie dokończył, gdyż właśnie jego brat, nie patrząc pod nogi wpadł lewą nogą w kałużę, która utworzyła się zaraz pod schodami. – W nocy mocno padało – dodał opierając się o framugę i patrząc jak nogawka od spodni Mortimera robi się coraz ciemniejsza, naciągając wodę.

Leo w ostatniej chwili przykleił się plecami do drzwi, gdy zirytowany profesor wrócił do domu niczym huragan. Rzucił na ziemię płaszcz oraz neseser i skierował się na piętro.

– To jak już się przebierzesz, zrób coś z włosami! – krzyknął za nim Leo. – Bo jeszcze ktoś pomyśli, że robiłeś w nocy za piorunochron!


Dahlia ostatni raz spojrzała na zegarek i przestąpiła z nogi na nogę rozglądając się wokoło. Kyle wciąż nie opuścił murów uniwersytetu, ale powinien być tu lada chwila. Znała jego plan zajęć.

Miała dziś zamiar w końcu wyznać mu prawdę i powiedzieć czym tak właściwie się zajmuje. Skłamałaby, gdyby stwierdziła, że w ogóle się nie denerwowała, ale nie chciała już niczego przed nim ukrywać. Gorąco wierzyła w to, że chłopak ją zrozumie i nie będzie miał nic przeciwko. Po prostu to zaakceptuje. W końcu powiedział, że ją kocha. A miłość przecież powinna być silniejsza z założenia od szoku, którego niewątpliwie również dziś dozna.

Cofnęła się nieco, gdy samochód stojący na miejscu parkingowym niedaleko, właśnie wyjechał. W końcu, po kolejnych trzech minutach postanowiła, że wyjdzie chłopakowi naprzeciw. Uważając na liczne kałuże, ruszyła w stronę budynku. Przelotnie spojrzała w szare niebo, które zasnute było licznymi chmurami. Przezornie wzięła z domu parasol, ale liczyła na to, że jednak pogoda wytrzyma. Nagle koło niej przejechał samochód, a sekundę później zahamował z piskiem opon. Dahlia odwróciła się przez ramię i dostrzegła jak terenówka powoli zaczyna poruszać się na wstecznym. Wkrótce kierowca ją dogonił i zatrzymał się obok. Szyba zsunęła się, a młody chłopak oparł na niej ramię wysuwając łokieć. Przyjrzał się jej dokładnie, a po chwili uśmiechnął szeroko.

TOOTSIE, ZOMBIE I DAHLIA  ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz