Rozdział 7

860 23 106
                                    


Po kolejnej nieprzespanej nocy z blada twarzą i podkrążonymi oczami powoli schodziłem na dół po schodach.

Zeszłem ostrożnie ze schodów i bez chęci weszłem do kuchni. Zauważyłem tam Vincenta, Tonego, Dylana i Hailie.

Will pewnie jeszcze nie wrócił z porannego biegu. Hailie spytała o moje samopoczucie, a Tony o to jak się trzymam. Odpowiadałem krótko. Tylko Vince się nie odezwał.

Chciałem czymś zająć ręce, bo zapadła taka niezręczna cisza. Wybawił mnie dźwięk połączenia. Dziękowałem Bogu i niewiele myśląc odebrałem.

Dzwoniła moja dziewczyna.

Usłyszałem nerwowy chichot w komórce. Marge wydarła się na cały głos:
-Jesteś skończony. Niedługo wy wszyscy upadniecie nisko. Więc z nami koniec. Mam kogoś kto rozniesie was! Nic po was nie zostanie!- rozłączyła się.

Moi bracia chyba ją usłyszeli, bo każdy wpatrywał się we mnie z przerażeniem. Boże ale mi było wstyd.

-Shane, przykro mi ...- rzuciła Hailie.
Ja podeszłem do lodówki i wyjąłem z niej zimny, czysty spirytus. Odkręciłem srebrną zakrętkę i pociągnąłem duży łyk.

Wypiłem już do połowy, gdy wyczułem, że ktoś wyrywa mi alkohol z ręki.
-Co ty robisz?- spytał Vincent.
-Opijam smutek nie widać TATUSIU.-
-Nie wolno ci pić alkocholu. Nie w takim stanie.
-Mam to gdzieś.

Vincent wyrzucił butelkę do kosza.
Tony podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu.
-Spoko stary, znajdziesz lepszą.
-Nie, nie znajdę.

Usiadłem na krześle z podkrążonymi oczami i bladą twarzą. Byłem rozpalony. I stało się coś czego nie spodziewałbym się nigdy.

Vincentowi odpalił się tryb opiekuńczy! Podszedł do mnie i położył rękę na czole. Następnie ruszył do szafki i otworzył ją sprawnym ruchem.

Wyjął z niej jakieś leki. Wlał wodę do szklanki i wrócił do miejsca gdzie sprawdzał moją temperaturę.

Podał mi tabletki, a ja niewiele myśląc połknąłem je. Podał mi szklankę, a ja popiłem leki.

Nakazał Tonemu zaprowadzić mnie na kanapę. Mój bliźniak podszedł do mnie i pomógł mi stanąć. Potem poprowadził mnie do kanapy i ostrożnie mnie na nią posadził.

Vincent wszedł do salonu z zimnym okładem. Położył mi go na głowie, a ja poczułem w pewnym sensie ulgę.

Obaj z Tonym okryli mnie kocem. Zaprotestowałem jęknięciem, gdyż Vince dotknął moich ran na ręce.

-Wybacz.- rzucił. Vincent przeprosił. Jeszcze się z tym nie spotkałem. Miałem teraz ochotę zasnąć, ale nie chciałem mieć kolejnego koszmaru, więc robiłem wszystko żeby tylko nie spać.

Tony musiał zauważyć moje starania, bo usiadł obok mnie i powiedział:
-Może teraz spróbuj zasnąć.

Ogarnął mnie ramieniem i zaczął lekko kołysać. Nadal starałem się nie spać i do tego poczułem na sobie nie lodowate, a zmartwione spojrzenie Vincenta.

-Chcę poczytać.- rzuciłem, a łzy stopnio spływały mi po policzkach.
-Teraz odpocznij.- powiedział Vincent.

Tony w tym czasie otarł moje łzy i spojrzał głęboko w moje oczy. Czułem się jakby patrzył w głąb mojej duszy.

-Shane Monet, masz musisz odpocząć. Ta... Głupia... Wredna...
-Już spokój.
-

Dostanie za swoje. Bronisz jej?
-Nie bronię po prostu... No nadal ją kocham...
-Dobrze, zostawimy ją. Jeśli zrobi coś jeszcze co ci zaszkodzi pożałuje.
-Rozumiem.
-No, w teraz się prześpij.
-Moge u siebie w pokoju?
-Za dużo sił to od ciebie wymaga.
-Trudno, jakoś dojdę.
-Zaniosę cię.
-Jestem za ciężki. Za gruby.
-Nieprawda.
-Musisz coś zjeść.- wtrącił Vincent.
-Nie.- wstałem z kanapy.
-Mam cię nakarmić?
-Nie.

Zachwiałem się i opadłem spowrotem na poduszki. Tony podniósł mnie i powiedział:
-Zrobimy tak. Zjesz coś, prześpisz się, a potem się zrelaksujemy.
-Nic mi nie przejdzie przez gardło.
-Spokojnie ja mam swoje sposoby.

Trochę się przeraziłem na samą myśl o jedzeniu. Mój bliźniak zaniósł mnie do kuchni i usadził na krześle.
-Nakarmię cię braciszku.- szydził Dylan.
-Nie.

Jedyne co teraz umiałem powiedzieć to "Nie". Siedziałem zmęczony, a Tony nałożył mi śniadanie na talerz. Popatrzyłem z niechęcią na moją potrawę.

Postawił parujące śniadanie przede mną. Sam zapach przyprawił mnie o mdłości.
-Nie zjem.
-Nakarmię cię.- mówił Dylan.
-Nie.

Mój starszy brat podszedł do mnie.
-Dylan, nie.
-Tak.
Wyciągnął papierosa. Zapalił. Wyciągnął peta w moją stronę.
-Zajaraj sobie bratku.

Wiedziałem co chce zrobić, ale mam sposób, żeby go wkurzyć.
Wziąłem papierosa i uśmiechnąłem się szyderczo.

Otworzyłem usta, a on błyskawicznie wcisnął mi widelec z jedzeniem do buzi.
Oj masz mocno przerąbane.
Pomyślałem.

Odruchowo wyplułem jedzenie prosto na jego nową bluzę.
Oj będzie jazda...

---------------------------------------------------------

Hejkaaa! Wlatuje kolejny rozdział. Śmiałam się jak to pisałam. Sam nie wiem czemu. Niedługo next. Pozdrowionka! Miłego dnia/nocy!
💸❤️‍🔥

(688 słów ♥️)

Shane Monet. W potrzasku duszy (1)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz