Rozdział 7

18 8 2
                                    

lipiec 2023

Poranek okazał się zbyt zwyczajny, zbyt słoneczny i zbyt spokojny. Tak jakby świat zapomniał o tragedii, która zaledwie dzień wcześniej zatrzęsła całym życiem co niektórych. Ciężar żalu i niepewności runął nam na głowę, ale wciąż miałam wrażenie, że nic się nie zmieniło. Tak jakbym to ja stała się inną osobą, która patrzy na świat przez popękane okulary.
Wszystko, od błękitnego nieba, po wilgotną ziemię, oszukiwało mnie, pokazując na każdym kroku, że miniona tragedia nic nie znaczyła, jakby istnienie pojedynczego człowieka nie miało wartości i nie pozostawiało po sobie nic. Taka też pewnie była prawda, najokrutniejsza na świecie, do której nikt się nigdy nie przyzna nawet (a może szczególnie?) przed sobą.

Czasami mam wrażenie, że właśnie dlatego ludzie odczuwają ciągły, czasami po prostu gdzieś głęboko zakopany, lęk przed śmiercią. Nie boją się, że świat przestanie dla nich istnieć, a raczej, że to oni przestaną istnieć dla świata.

Ta myśl towarzyszyła mi w momencie, kiedy wiązałam buty w ciszy. Potem narzuciłam na ramiona cienką kurtkę, przeczesałam włosy i spojrzałam w lustro. Chwyciłam kąciki ust palcami i uniosłam je w górę. Nie sprawiło to jednak, że robiłam wrażenie chociaż trochę bardziej pogodnej. Wręcz przeciwnie nawet, wyglądałam, jakby ból pożerał mnie od środka i wyglądał przez puste oczy, jakże kontrastujące z szerokim uśmiechem. Opuściłam dłoń i przybrałam neutralny wyraz twarzy. Nałożyłam maskę, której może i nienawidziłam, ale nie potrafiłam bez niej żyć.

Dzisiejsza noc nie istniała. Postanowiłam w myślach. Nie mogłam sobie pozwolić na słabość. Otworzyłam drzwi domu. Usłyszałam wesoły świergot jakiegoś ptaka, z oddali dobiegło szczekanie psa. Życie toczyło się swoim torem. Podążyłam wydeptaną w trawie ścieżką w kierunku drogi, a później do malutkiego sklepiku. Wysokie trawy musnęły delikatnie moje łydki, a kamyczki na żwirowej drodze kłuły stopy przez cienkie podeszwy butów.

W ciszy przemknęłam przez wieś. Sąsiedzi kiwali mi głowami, czasem ktoś mruknął coś niewyraźnego w miejsce przywitania. Zdawało mi się, że jedna kobieta znana mi z widzenia (której nazwiska nie mogłam sobie przypomnieć) chciała o coś zapytać, jednak szybko zrezygnowała, widząc moją minę. Przeskakiwałam zamyślonym wzrokiem od drzewa do drzewa, od płotu do płotu, konsekwentnie omijając ludzkie twarze. Jedynie od czasu do czasu moje spojrzenie zbaczało na chwilę ze swojej drogi, w idealnym momencie, by dostrzec nieznaczny ruch głową, chwilową zmianę rytmu kroku, zaciśnięcie pięści. Dostrzegałam ich podejrzliwość, ciekawość, szok, niedowierzanie czy nawet odrazę. Myślę, że nie widzieli lub nie zwracali uwagi, jak panicznie próbuję schować się za moją kruszejącą maską. Nie zdawali sobie sprawy, że ich myśli wypełzają na wierzch, albo się tym nie przejmowali. A być może chcieli nawet, żebym je dostrzegła...

Życie przez kilka lat na wsi nauczyło mnie, że w miejscach na końcu świata, zapomnianych przez Boga i omijanych przez wszystkie sensacje, ludzie, jak nigdzie indziej, uwielbiają wyrażać swoje opinie, nawet jeśli nie mają żadnego zdania na dany temat albo, co jeszcze gorsze, nie mają o nim zielonego pojęcia. Całymi dniami tylko siedzą na zniszczonych ogrodowych krzesłach pod swoimi ruderowaciejącymi domami, w cieniu rzucanym przez porośnięte mchem, przeciekające daszki tarasowe i gadają. Paplają o polityce i swoim nudnym życiu. Wymieniają się plotkami, aż te zaczynają żyć własnym życiem. Spacerują, spotykają się i znów gadają. Narzekają, ale nic nie robią.

Od słowa do słowa, z ust do ust przelewa się trucizna, śmiertelna zaraza, która wykańcza wszystkich po kolei. Plotka czy prawdziwa historia? Imię, nazwisko, numer domu. Ktoś coś widział, ktoś coś słyszał. A prawda? Och, ona jest tylko trwałym fundamentem wiarygodnego kłamstwa.

Teraz jest już za późnoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz