O godzinie czwartej zerwałem się na równe nogi. Nie pamiętam co mi się śniło, ale moje ciało oblewał zimny pot, cały się kleiłem i w ogóle - było nieprzyjemnie.
Trzydzieści minut później biegałem ustalonym tempem wąskimi uliczkami, zaczynając dzień porządnym joggingiem. Jak kiedyś wspomniałem - Niall mnie "naprawił" i dzisiejszy mglisty poranek tchnął w moje płuca hektolitry świeżego powietrza. Czułem jak mgła skrapla się na mojej rozpalonej twarzy, a przepocone kosmyki kleją się do czoła. Nadal nienawidziłem mokrych włosów niezależnie od czynników i wzdrygałem się, a na ciele pojawiała się w błyskawicznym tempie gęsia skórka.
Moje drogie buty do biegania wyciągnięte pierwszy raz z pudełka i turkusowe szorty z ortalionu, szeleściły cicho z każdym ocieraniem się uda o udo, podeszwy o chodnik. Słuchawki prowadziły do mojej głowy energiczne rytmy losowej playlisty ze Spotify, najprawdopodobniej jednej z tych nazwanych "Dobra energia na początek dnia" czy "Siłka to nie kara".
Przystanąłem na pustym placu wykonując kilka ćwiczeń rozciągających. Ciało było zastane i zupełnie nie rozumiałem jaki bies we mnie wstąpił o tak wczesnej porze i zmusił do pewnej śmierci na brudnym, pokrytym przyklejonymi gumami i papierkami po jedzeniu chodniku. Ćwiczyłem oddech, miarowo zaciągając się wilgocią i wypuszczając z płuc zużyty tlen. Czas - nawet dobry, choć jaki ze mnie sportowiec. Średnie tętno - za wysokie i wcale się nie dziwię. Dystans - byłem w sporym szoku.
Z każdym przebytym metrem, miniętą ulicą, kolejnym wdepnięciem w kałużę z ogromnym pluskiem wody i ani jednym suchym miejscem na moich plecach, czułem jak wewnętrznie się oczyszczam i pragnąłem przeprosić wszystkich biegaczy, jeśli kiedykolwiek powiedziałem, że bieganie jest głupie.
O godzinie szóstej dziarskim krokiem wchodziłem na podwórko Tomlinsona. W roboczym stroju chwyciłem za pędzel i uśmiechnąłem się na widok puszki z bejcą o dobrym kolorze. Byłem sam, pośród budzącego się dopiero do życia miasta, choć dla niektórych układało się ono dopiero do snu po bardzo atrakcyjnej nocy. Uklęknąłem przed altaną nanosząc pierwsze warstwy bejcy na drewno. Miałem nadzieję, że kolor odrobinę zmieni swój odcień. Wokół czułem już tylko woń lakieru i rozpuszczalnika, co działało na mnie usypiająco.
Dwie randki za nami. Skrycie marzyłem o trzeciej. Jeśli się nie wyłamię, będzie czekać nagroda. Nagroda w postaci czwartej randki aż do dziesiątej. Choć wiele razy przemknęło mi przez myśl, żeby się wycofać i rzucić ten cały eksperyment w cholerę, ciekawość zżerała mnie wewnętrznie.
Założyłem niesforny kosmyk za ucho, kiedy usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi tarasowych.
Z kawą i papierosem niezdarnie się przeciągał, uważając by nie rozlać napoju na świeżo wysprzątany taras. Z oddali usłyszałem ciche "Oh" i szurające bose stopy po trawie. Pozostając niewzruszony, nadal kontynuowałem malowanie altanki.
- Zadziwiasz mnie - szepnął mi do ucha i choć bardzo chciałem udać zdziwionego i przestraszonego nastolatka, odwróciłem się tryumfalnie w jego stronę.
- Dzień dobry, panie Tomlinson - zmarszczyłem nos.
- Nawet się nie przestraszyłeś. Z czego jesteś zrobiony? - zaciągnął się dymem i powoli go wypuścił.
- Albo nie jesteś straszny, albo zrobili mnie ze stali, kamienia i obsypali odrobiną magii po urodzeniu - parsknąłem.
- Widzę, że w formie, jak zawsze.
- Miałem ciężki poranek - westchnąłem, odkładając pędzel na pokrywkę i przetarłem dłonie szmatką nasączoną rozpuszczalnikiem.
- Fuj, śmierdzi - odsunął się nieznacznie. - Dlaczego ciężki? Chodź, zrobię ci kawy i usiądziemy na chwilę. Twoi ludzie będą dopiero o siódmej, więc mamy jakieś czterdzieści pięć minut tylko dla siebie.
CZYTASZ
Bez południa - zabierz mnie do ogrodów miłości
FanfictionHarry - wschodząca gwiazda architektury ogrodów i Louis, potężny muzyk. Ich drogi przecinają się w Kalifornii, gdzie zza rogu bacznie obserwuje ich wścibski Niall.