W tle grała cicho muzyka, a pomieszczenie wypełniał przyjemny półmrok. Było ciepło, wygodnie, przytulnie, a ja czułem się mocno śpiący. Leżałem na kanapie, przykryty kocem, otoczony fortecą z poduszek. Słońce zachodziło pomiędzy budynkami, a liście mojej sansewierii rzucały cień na ścianę.
Podniosłem się na łokciu, wolną ręką przecierając oczy. W kącikach zebrały mi się śpiochy, które całe życie wydawały mi się obrzydliwe, lecz teraz oznaczały tylko i wyłącznie dobry i głęboki sen z którego cieszyłem się jak dziecko. Nie pamiętałem kiedy ostatni raz tak mocno spałem.
Po kuchni krzątał się Louis; wokół talii miał przepasany fartuch, związany z tyłu na małą kokardkę i nucił coś pod nosem. Do cholery, człowiek który potrafi rano doprowadzić cię do szału, a wieczorem cię nakarmi, otuli i przypilnuje. To jak swobodnie poruszał się po moim mieszkaniu przyprawiało mnie o mdłości. Wolnym, dodatkowym duchem oprócz mnie był tylko Niall, który już mi nie przeszkadzał i zlał się w jedność z tym miejscem.
Wydarzenia z minionych godzin przelatywały urwanymi kadrami w moim umyśle jak kiepski film, o którym wolałbyś zapomnieć od razu po zakończeniu seansu. Obserwowałem jego płynne ruchy; to jak poruszał się po kuchni, jakby idealnie znał cały układ mieszkania, gdzie trzymam mąkę, a gdzie przyprawy. Sam nigdy nie potrafiłem odnaleźć się w domach moich kumpli. Do teraz nie mogę zrozumieć, czy nie potrafiłem zapamiętać skąd wyciągnąć szklanki do soku, czy po prostu starałem się nie rządzić w nieswoim mieszkaniu, bo tak wychowała mnie mama. Tak jak wspominałem: totalne mdłości. Mimo wszystko, byłem skłonny do wybaczenia mu tego potknięcia.
Dolatywały do mnie przyjemne zapachy jakiejś potrawy, ale nie mogłem odgadnąć jakiej. Ostrożnie podniosłem się z kanapy; widziałem jak Ginger pilnuje Louisa, a ten co chwilę rzuca mu jakieś przekąski. Zaaferowany przygotowywaniem posiłku nawet nie słyszał jak zbliżam się do wyspy, więc korzystając z okazji odsunąłem jeden ze stołków i dalej obserwowałem show jaki mi serwował.
Dopiero teraz mogłem mu się bliżej przyjrzeć. Miał szerokie ramiona, a krótki rękaw koszulki idealnie podkreślał delikatnie umięśnione ręce. Przez fartuch mogłem zauważyć wcięcie w talii, którego nigdy wcześniej nie zauważyłem. Czarne jeansy przylegały ciasno do jego ud, uwydatniając tyłek i chude łydki. Przenosząc wzrok wyżej, dostrzegałem niechlujnie przycięte włosy, które minimalnie kręciły się na wysokości karku. Przepiękny, karmelowy kolor z delikatnymi refleksami pasował do jego typu urody. Louis miał ciemniejszą karnację co tłumaczyłoby, jak dobrze jego oczy komponują się z jej odcieniem, a zarazem są głównym elementem, na który w pierwszej kolejności zwróciłem uwagę.
Tatuaże nie wydawały mi się już tak okropne jak przy naszym pierwszy spotkaniu, a wręcz przeciwnie - chciałem poznać je wszystkie, dotknąć i poczuć je, posłuchać historii ich powstania. I to był właśnie cały Louis, w najzwyklejszej czarnej koszulce i czarnych spodniach, który wyglądał niesamowicie olśniewająco, nawet w tak podstawowym zestawie. Co się ze mną działo? Czy to jego urok osobisty? Potrząsnąłem głową, karcąc się w myślach kolejny raz.
To twój klient, Harry. Nie możesz w nim widzieć potencjalnego materiału na męża. Znasz go zaledwie jeden dzień, zdążył napsuć ci krwi, a twoja znajomość z nim - choć wartka - nie zasługuje na to, by to spieprzyć.
- Rozgościłeś się, hmm? - rozmarzony, podpierając głowę ręką, przeniosłem ciężar ciała intensywnie się w niego wpatrując. W tym momencie wszystko o czym myślałem szlag trafił.
Louis odskoczył jak poparzony od kuchenki, zaprzestając jakichkolwiek czynności.
- Chcesz żebym zszedł na zawał, Harry?! - krzyknął, wycierając dłonie w kuchenną ściereczkę.
CZYTASZ
Bez południa - zabierz mnie do ogrodów miłości
FanfictionHarry - wschodząca gwiazda architektury ogrodów i Louis, potężny muzyk. Ich drogi przecinają się w Kalifornii, gdzie zza rogu bacznie obserwuje ich wścibski Niall.