Rozdział 1

929 65 67
                                    

Powietrze w Ogrodzie Pałacu Schönbrunn pachniało preclami z pobliskiej budki i suchymi liśćmi. Ich szelest oraz słodki chichot Ma-ri przyprawiał Tae-hyunga o przyjemny dreszcz na ciele, choć kojarzył mu się głównie z jej brudnymi butami, gdy szli alejką.

Szur, szur, szur, powłóczyła nóżkami.

— Tatku, zobacz, zobacz, jakie one kolorowe, śliczniutkie — szczebiotała, a on ściskał jej ciepłą, małą rączkę w swojej i uśmiechał się do niej, kiwając głową.

— Śliczne. Prześliczne — odpowiadał i poprawiał jej co chwila biały, wełniany płaszczyk z kapturem na ramionach i pastelowo-różowy szalik.

Była połowa października i chłód z każdym dniem potęgował się coraz bardziej, zapowiadając rychłe nadejście zimy, a Ma-ri często chorowała. Tae-hyung wmawiał sobie, że to od chłodu, ale prawda była taka, że gorączka pojawiała się znikąd nawet latem i trawiła jej małe ciało do chwili, gdy JK pojawiał się niczym rycerz na białym koniu. Lekarz mówił, że tak się odbija na dziecku stres i emocje, z którymi nie umie sobie poradzić. A było ich sporo przez ostatnich jedenaście miesięcy, od kiedy JK się wyprowadził. I choć wcale się nie szarpali w tej suchej jak liście pod nogami Ma-ri relacji, to jednak odbijało się to na niej dość mocno. Cotygodniowe odwiedziny oraz wieczne tłumaczenie, dlaczego tak musi być i tęsknota to za jednym tatą to za drugim robiły swoje.

— Może uzbieram z tatusiem z nich bukiet dla ciebie? Ucieszyłbyś się? — dopytywała słodkim głosem.

Tae-hyung lekko się skrzywił, a serce ścisnęło mu się w supeł na tę sugestię, ale nie dał po sobie tego poznać.

— Bardzo — wcale nie skłamał.

Zawsze uwielbiał jesień. Ciepły wełniany płaszcz, w którym chodził na spacery. Kubek kakao, którego smakiem rozkoszował się, czytając książki, zaszyty w sypialni i okutany miękkim kocem. A już na pewno bukiet liści uzbierany przez dwie najbardziej ukochane przez niego osoby.

Od kiedy urodziła się Ma-ri, pięć lat temu, niewiele miał czasu dla siebie i na swoje przyjemności, ale nie żałował. Ma-ri była spełnieniem marzeń. Jego i jego męża, JK'a.

Męża? Byłego męża? Jak właściwie powinienem teraz o nim mówić? — pytał sam siebie od pewnego czasu, ale odpowiedź zawsze stawała mu gulą w gardle. Sam nie wiedział. Nie rozwiedli się jeszcze, ale ten moment zbliżał się milowymi krokami. Wiedział o tym. Ta separacja nie mogła trwać wiecznie.

— To udawajmy, że to niespodzianka, dobrze? — szczebiotała dalej Ma-ri, ale Tae-hyung już jej nie słyszał.

Serce zaczęło mu walić w piersi jak młotem, bo oto właśnie zbliżali się w umówione miejsce i w oddali zobaczył JK'a. Czekał na nich jak zwykle punktualny.

Ubrany w stylowy brązowy, rozpięty niedbale płaszcz, jakby tylko na chwilę wysiadł z samochodu, co zapewne nie mijało się z prawdą i białą koszulę rozpiętą pod szyją, wyglądał zjawiskowo. Policzki zaróżowione miał rześkim powietrzem, które w momencie, gdy podeszli bliżej zapachniało jego drogimi perfumami, a zaczesane elegancko na boki ciemne włosy rozwiewał mu chłodny wiatr. Od razu skupił na sobie całą uwagę Tae-hyunga. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył na dzieci biegające wokoło. Był najprzystojniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek widział. W głowie mu się nie mieściło, że go stracił. Tak głupio.

— Tatuś! — zapiszczała Ma-ri i aż zatupała nóżkami.

Oczy JK'a zwróciły się w ich kierunku i uśmiechnęły tak, że Tae-hyungowi ugięły się kolana. Puścił dłoń córki i sam staną w miejscu. Nie było sensu podchodzić bliżej. JK i tak nie zamieniłby z nim słowa.

Chestnut people || TaekookOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz