Rozdział 9

87 7 0
                                    

Kiedy tata wrócił do domu z delegacji, znowu przestałam oddychać. Byłam zbyt skupiona na nie wchodzeniu mu w drogę, przez co nie byłam w stanie uczyć się na nadchodzący sprawdzian z chemii.

Nie pomagał również fakt, iż słowa Peter'a hucznie grzmiały w mojej głowie, nie ułatwiając mojego marnego egzystowania. Starałam się skoncentrować, ale nieustannie analizowałam jego zachowanie. Bite kilka dni chodziłam jak na szpilkach i jedyne co udało mi się stwierdzić, to to, że Monroe ewidentnie ma dwubiegunowość. Inaczej tego nie mogłam opisać.

Byłam również zła. Przez ojca, jak i Peter'a nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, co odbiło się na moim samopoczuciu. Codzienne pytania mojej wychowawczyni, czy dzisiaj czuje się lepiej, sprawiały, że miałam ochotę odpowiedzieć jej, że nie, tylko po to, aby się ode mnie odczepiła.

Rozkojarzenie, chodzenie z głową w chmurach sprawiło, że nie byłam w stanie nauczyć się na wspomniany sprawdzian. Skończyło się tym, że niemal ze łzami w oczach wychodziłam z klasy, dzierżąc w ręce powód mojego upadku.

Test z chemii z krwistoczerwoną oceną. D.

Pierwszy raz w historii mojej edukacji dostałam taką ocenę.

Nie mogłam w to uwierzyć. Napisałam wszystkie zadania, których byłam pewna w stu procentach. Myślałam, że dobrze mi poszło. Byłam taka pewna. Na lekcji wszystko rozumiałam, alkiny nie sprawiały mi najmniejszego problemu. Co więc zawiodło?

Szłam korytarzem pełnym ludzi z głową skierowaną ku podłodze. Łzy ograniczały mi widoczność, nie przepraszałam tych, na których wpadałam. Czułam się jakbym miała klapki na oczach, dosłownie. Nic nie widziałam, a wyzwiska kierowane w moją stronę były ledwie słyszalne.

Z całkowitego zatracenia się w letargu myśli uratowała mnie czyjaś dłoń, która ciasno owinęła się wokół mojego nadgarstka. Na samym początku nawet jej nie poczułam, zmieniło się to dopiero, kiedy zostałam zatrzymana i pociągnięta w zdecydowanie inną stronę niż ta, w którą właśnie zmierzałam.

Uniosłam delikatnie wzrok i odetchnęłam z ulgą, widząc, że to tylko Chester, a nie przykładowo Peter. Lub mój ojciec już się dowiedział o moim D i po mnie przyjechał, aby na oczach całej szkoły powiedzieć mi, że jestem do niczego.

Stanęliśmy w mniej obleganym miejscu, pomiędzy szafkami, a wejściu do kantorka Pana woźnego.

- Czemu płaczesz, Kenny?

Pokręciłam tylko głową, nie będąc zdolna do odpowiedzenia. Po moich policzkach znowu pociekły słone łzy.

Byłam beznadziejna.

- Kenny... - westchnął. - Dopóki nie powiesz mi co się stało, nie będę w stanie ci pomóc.

Przygryzłam wargi, starając się wolną ręką wytrzeć ślady łez. Przez chwile zapomniałam, że druga ręka wcale nie była pusta, przez co i nią chciałam otrzeć policzek. Montgomery szybko zauważył moją wtopę. Wyrwał mi kartkę, uważnie ja czytając. Próbowałam z powrotem ją odzyskać, ale bezskutecznie.

Byłam zbyt słaba.

- To jest powód? - zapytał mnie, a w jego głosie usłyszałam rozbawienie. Od razu przyjęłam obronną postawę, czekając na moment, aż mnie wyśmieje. - Kennedy, to nie jest koniec świata, tylko...

- Nic nie rozumiesz - pokręciłam głową, powtarzając niczym mantrę. - Ty nic nie rozumiesz.

Wyrwałam mu kartkę z dłoni, zgięłam ją w pół i schowałam do torby, modląc się, aby plotki nie obeszły całej szkoły. Bo, gdy to się stanie, będę skończona. Może nawet i bardziej niż przez rodziców.

Damned [Zakończone]Where stories live. Discover now