Rozdział trzeci

3 0 0
                                    

Podobnie jak sal sądowych, siedzib policyjnych też już kilka w życiu widziałam. Jeśli dobrze pamiętam, to zliczając wszystkie, tak ze... trzy, może? Licząc te, w których byłam wewnątrz. O dziwo, nigdy inaczej, niż z własnej woli... a przynajmniej nie w kajdankach.

Ta konkretna znajdowała się w otoczeniu sporej wielkości, pięknego, cichego parku. Żeby wjechać na parking, trzeba było najpierw go objechać, to i poobserwować można było. Nie różnił się od większości znanych mi, podobnych miejsc. Krótkie, niezbyt zadbane trawniki, jeden chodnik, ciągnący się przez całą długość z kilkoma odnogami i ławki, porozstawiane w sporej odległości od siebie, pomiędzy dość licznie rosnącymi drzewami, które dawały cień na całym jego terenie.

Sama komenda wyglądała jak przerobiony na nią, stary, dwupiętrowy zameczek, budynek sądu albo kościół, sądząc po wyglądzie najwyższej wieży, która zapewne służyła tylko za ozdobę.

Z parkingu do środka prowadziły długie, betonowe schody, a na ich szczycie, tuż za dwomawysokimi kolumnami, podtrzymującymi oba piętra, znajdowały się ogromne, drewniane drzwi, przypominające trochę te, którymi wchodzi się do barów w westernach, tyle, że o wiele potężniejsze.

Nim podeszłam bliżej, tuż przy nich, po lewej stronie zauważyłam jedyny świeży fragment całego gmachu, przynajmniej, jeśli chodzi o jego zewnętrzną stronę. Była to błyszcząca, czerwona tablica, głosząca, że gmach jest siedzibą głównej komendy policji w... tu wpada jakaś nazwa miejscowości, której nie umiałam odczytać, nie kalecząc wszystkich języków jednocześnie, najprawdopodobniej jedna z tych, których już nie spolszczano po wykopaniu z kraju Niemców.

Po dłuższej chwili prób odczytania jej, w końcu się poddałam i tuż za Opiekunem przekroczyłam próg budynku.

Przede mną znajdowała się pusta przestrzeń za wyjątkiem rozstawionych, licznych krzeseł na całej długości, pod każdą ze ścian, zarówno tą po prawej, jak i na wprost. Po lewej, tam, gdzie zmierzaliśmy, była w połowie przeszklona, spora ściana, odgradzająca pustkę od (z tego, co widziałam) stanowisk mundurowych.

Kiedy podeszliśmy tam, razem z dwójką policjantów, prowadzących naszego gościa, pierwsze, na co zwrócili uwagę, to nie skuty facet w (prawie) garniturze, a ja.

Staruszek poinstruował kolegów co do Garniturka, po czym zwrócił się do reszty zebranych, nadal z zaciekawieniem przyglądających mi się. 

– Chłopaki, słuchajcie! – zawołał, podnosząc nieco głos. – To jest Monika, jest moją nową podopieczną. Będzie się tu kręcić przez dłuższy czas, więc nie zamknijcie jej przez pomyłkę, gdyby coś odstawiła... a to jest bardzo prawdopodobne – dodał i po pomieszczeniu przetoczyła się salwa śmiechu.

Gdy tylko wszyscy skinieniem przyjęli informację do wiadomości, Detektyw szybkim ruchem zrobił małe przemeblowanie. Biurko, które stało jako pierwsze z brzegu, równolegle do ściany, z głośnym zgrzytem obrócił do niej prostopadle, delikatnie przesunął, ustawił swoje krzesło tuż przy przejściu, a drugie po przeciwnej stronie mebla, jakimś cudem przy tym nie strącając z niego ani laptopa, ani kilku rzeczy, które na nim leżały.

– Proszę! – zawołał znów, klepiąc wymownie oparcie.

– Jezu, stary, nie mogłeś najpierw uprzedzić?! –wykrzyknął jeden z mundurowych, z bardzo skwaszoną miną, widocznie niezadowolony z ostatnich dźwięków. 

– Tak było zabawniej – odparł, uśmiechając się przy tym krzywo. 

Śmiejąc się pod nosem, obeszłam mebel i usiadłam na krześle. 

Kolejne długie godziny spędziłam na obserwowaniu mundurowych, w irytującej ciszy siedzących nad papierami. Obraz był na tyle usypiający, że zbawieniem okazał się ten straszliwie irytujący dźwięk w telefonie Staruszka, który oznaczał wezwanie w teren.

SocjopatkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz