Rozdział dwudziesty pierwszy

1 0 0
                                    

Znów siedzieliśmy w tym lesie, ukryci głęboko, kilka dobrych kilometrów od ostatnich skrawków cywilizacji, tuż przy podstawionym kiedyś przez Staruszka kamperze. Ognisko tańczyło już od kilku godzin i nadal nie malało. Obserwowałam je w towarzystwie Adama, kiedy Detektyw ulotnił się do środka i nie wracał od dłuższej chwili.

– Dlaczego zmienił wtedy zdanie? – zapytał nagle, nadal wpatrzony w ogień.

– To źle? – podjęłam, zaskoczona tematem.

– Nie, bynajmniej. – Adam spojrzał na mnie, tak dobrze mi już znanym wzrokiem. – Jestem po prostu ciekaw.

Odetchnęłam głęboko, nim znów się odezwałam.

– Chyba chciał coś udowodnić... nam obojgu. – Mówiąc to, spojrzałam na jego twarz, na której przez ułamek sekundy pojawił się dziwny grymas. 

– To do niego bardzo podobne – przyznał.

– Nawet mu to wyszło. Słyszałam cię wtedy. Oboje cię słyszeliśmy, zanim odjechaliśmy spod domu – podjęłam ostrożnie, cały czas obserwując jego twarz.

– Niestety nie zawsze nad sobą panuję. Wtedy też nie umiałem. Część genów ojca, zdaje się... – Zakpił, uśmiechając się delikatnie.

 Pokiwałam głową

– Adam, wiesz, że sytuacja...? – zaczęłam, ale nie dał mi skończyć.

– Nie zmieniła się, wiem – wtrącił ostrzej, gestem ręki powstrzymując mnie przed dalszym komentowaniem.

– To dobrze. To... uczucie...

– Możecie nie wierzyć, ale wcale tego nie planowałem, serio. – Spojrzał na mnie i nie odwrócił spojrzenia do końca wypowiedzi: - Ono zwyczajnie jest i nie mam na to żadnego wpływu. Ty może i umiesz ignorować uczucia, ale ja tego nie potrafię... i nie wiem, czy w ogóle bym chciał. Wiem, że ty nie... - dodał, odwracając wzrok w kierunku ognia.

– Mylisz się – wtrąciłam i widząc jego zszokowaną twarz, znów patrzącą w moim kierunku, dodałam: – Po prostu staram się być rozsądna. Niestety, wbrew temu, co sądziłam, nie wszystkich uczuć się wyzbyłam.

Przeniosłam wzrok na ogień świadoma, że nadal mi się przygląda, coraz bardziej zszokowany.

– Czekaj, znaczy, że...?

– Tak – przyznałam niechętnie. 

Wzięłam głęboki wdech, by powstrzymać drżenie głosu, po czym dodałam, jednym tchem, starając się przy tym nie odwracać wzroku od ognia:

– Z jakiegoś powodu zaczęło mi na Tobie zależeć. Dlatego wtedy posłałam w cholerę to wszystko, tylko po co, żeby Ci pomóc. Ja bym sobie poradziła, nawet tam. Ale jakoś nie mogłam pozwolić, żeby... Twój ojciec stracił już żonę i córkę, wystarczy.

Widziałam, jak wraz z moimi słowami, na jego twarzy pojawia się coraz większy uśmiech i nadzieja. 

- Tylko, że to niczego nie zmienia - dodałam natychmiast, czym zrujnowałam całe jego chwilowe szczęście. 

Zapadła chwila ciszy. Widziałam, jak na jego twarzy znów pojawia się cień uśmiechu, jak błądzi gdzieś spojrzeniem, bijąc się z własnymi myślami.

– A jeśli...? – zaczął niepewnie, ostrożnie dobierając słowa. 

– Ty nie odpuścisz, co? – zaśmiałam się ironicznie, znów patrząc na niego. 

– Nie. – Jego całkowicie poważny ton, natychmiast sprawił, że i u mnie wróciła powaga. – Póki co nadal tu jesteś, a może się okazać...

SocjopatkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz