Rozdział IX

9 3 2
                                    

 Z rana Ralgor przyszedł po mnie by pomóc mi rozgrzać się przed pojedynkiem. Ja chciałem się tylko lekko rozruszać, ale mój trener wymęczył mnie jak przy zwykłym treningu. Dysząc zapytałem jak mam walczyć w takim stanie. Odpowiedź była prostsza niż mi się wydawało. Dostałem kolejny owoc dokładnie ten sam co wieczorem. Po zjedzeniu soczystego miąższu poczułem się pełen sił.

Przed moją walką było kilka starć mutantów. Bardzo krwawych i bezlitosnych, tylko jeden z nich mógł wyjść z tego żywy. Pojedynki ludzi miały być bardziej zróżnicowane jeżeli chodzi o zasady. Z uczniów mistrza Wonharta walczyliśmy tylko my. Inni nie mogli brać udziału w turniejach puki nie przeżyją bitwy po za murami pałacu. My byliśmy wyjątkiem, otwieraliśmy pojedynki prawdziwych wojowników.

Przed wejściem na arenę Ralgor przeprowadził ze mną szybką rozmowę.
- Sadevianie, zapomniałem Ci powiedzieć nie możecie używać darów. Jeżeli ich użyjesz będziesz poddany torturom za złamanie zasad.
- Przecież wiesz że moja moc tu nic nie da.
- Pamiętam ale tylko cię ostrzegam. Skup się zaraz twoja kolej. - Ralgor klepną mnie w bark i popchnął pod płotek.

 Naszym polem walki było miejsce gdzie wcześniej ścierałem się z innymi adeptami. Do walki ubrani byliśmy w luźną koszulę i portki sięgające do kolan. Ciuchy były białe, co miało pomóc w zauważeniu krwi. Gdy mutanci wynieśli trupa i wytarli bruk z krwi, na mównicę wszedł Wonhart.
Mównica była na tyle wysoka by każdy mógł go dobrze zobaczyć i usłyszeć. Była blisko naszej areny, co ułatwiało mu oglądanie widowiska.

Ubrany był w lekki pancerz z peleryną i kapturem. Wszystkie elementy jego stroju były tak czarne, że w nocy był by nie do zauważenia. Trzymał przy sobie wielki miecz, którego długość pokrywała się ze wzrostem właściciela. Szeroki jak jego tułów i równie czarny jak jego zbroja. Miecz końcówką wbity był w drewniany podest, Wonhart opierał się o niego trzymając się za rękojeść. Nie mam pojęcia jak wielką siłę trzeba posiadać by walczyć tak ogromnym mieczem.
- A WIĘC ZACZYNAMY! - Krzyknął podnosząc wolną rękę. Tłum oszalał, gwizdał i wiwatował. - Turniej otworzy pojedynek najlepszych z moich młodych wojowników. Walka odbędzie się na zasadach. DO PIERWSZEJ KRWI!

 Czekałem przy płotku na swojego rywala i znaku by wejść na pole walki. Mój rywal wydawał się starszy ode mnie. Dojrzalsze rysy twarzy i lekki zarost. Przed przeskoczeniem płotka polał wodą krotko ścięte kasztanowe włosy. Nie był za bardzo rozbudowany. W pancerzu wydawał się większy i szerszy. Wydaję mi się że w zapasach nie miał by szans. Mimo tego przekonałem się nie jednokrotnie że wygląd nie koniecznie musi czynić nas silniejszymi. Nie chciałem go lekceważyć bo z tego co widziałem na treningach jest bardzo szybki. Trzymał cienką wygiętą ku górze szabelkę. Była tak srebrna i wypolerowana że odbijała promienie światła.

 Wonhart gestem ręki wskazał arenę, jego syn wszedł na nią przeskakując nad płotkiem. Postanowiłem pójść w jego ślady. Przechodząc przez płotek spojrzałem ostatni raz na Ralgora.
- Będzie dobrze młokosie. - Rzucił robiąc krok do przodu i opierając się o płotek.
- NIECH ROZPOCZNIE SIĘ WALKA!.

 Mój przeciwnik ruszył ku mnie wymachując szablą i zmieniając ciągle pozycję. Światło odbijające się od szabli co jakiś czas mnie oślepiało. Co widział i za każdym razem się uśmiechał. W końcu gdy kolejny raz przymknąłem oczy wyprowadził atak. Odskoczyłem i tym razem to ja wyprowadziłem cięcie. Niestety zabrakło mi dystansu ale poszedłem za ciosem próbując zapędzić rywala w kąt. Niestety jednak okazał się być szybszy, a nawet wyprowadził atak na odchodne który udało mi się zablokować. Jego szabla była znacznie lżejsza co za tym idzie szybsza. Starałem się odbijać i blokować jego ciosy ale każda próba kontry kończyła się nie powodzeniem. Błyski od jego szabli coraz bardziej mnie dekoncentrowały. Gubiłem się w tym jego machaniu szablą, nie wiedziałem kiedy mam spodziewać się ataku.

Nigdy wcześniej nie widziałem nic podobnego. W normalnej walce raczej by to nie przeszło, ale tutaj walczyliśmy do pierwszej kropli krwi. W końcu to on zapędził mnie w kozi róg. Starałem się odbijać jego cięcia i pchnięcia. Teraz nie było już mowy o unikach, każdy błąd kosztował mógłby skończyć się porażką. Na szczęście stał plecami do słońca i w końcu nie byłem oślepiany. Udało mi się trafić w ostrze tak by odbić je i zrobić sobie okienko do ucieczki. Moja próba zakończyła się szybki cięciem na moim brzuchu.

Mój rywal był zaskakująco zwinny. Poczułem ostrze na swojej skórze i byłem pewien że to koniec. Przeciwnik uśmiechał się i przestał wymachiwać szablą, czekał już na ogłoszenie werdyktu. Włożyłem rękę pod koszulę i dotknąłem rany. Moja skóra na brzuchu była rozcięta, wyjąłem rękę spod koszuli i nie ujrzałem krwi. Zaśmiałem się pod nosem i ruszyłem na zaskoczonego oponenta. Znowu wymachiwał ostrzem oślepiając mnie. Starałem się zasypać go gradem cięć zanim zacznę krwawić. W końcu blask na dłużej zmrużył moje oczy, a ja poczułem jak mój toporek się w coś wbija. Byłem zaskoczony tym faktem i nie byłem na to gotowy.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem Harona trzymającego mojego przeciwnika za ręce. Wyszarpałem topór z jego szyi i pełen szoku i strachu zamarłem.
- Wyzwij Wonharta na honorowy pojedynek.
- COŚ TY ZROBIŁ?! – Po moich słowach Haron rozpłyną się niczym dym. Mój przeciwnik padł martwy na ziemię. Nad mną pojawił się ogromny cień, a ja stałem wpatrując się w wykrwawiającego się rywala.

Nagle ktoś mnie odepchnął, a ja usłyszałem krzyk Ralgora. Wielki miecz Wonharta wbity był w jego dłoń którą walczy. Pierwszy raz widziałem by jakaś broń potrafiła tak mocno zranić mojego przyjaciela. Czarne ostrze głęboko wbiło się w jego kościaną broń. Uderzenie wyprowadzone było z góry zapewnie poprzedzone skokiem z mównicy. Wonhart wyciągnął swoją broń i uniósł ją nad głowę celując we mnie.
- WYZYWAM CIĘ NA HONOROWY POJEDYNEK. - Wonhart zrobił obrót i zamachnął się uderzając Ralgora płazem swojego miecza. Ten odleciał i wpadł w tłum który krzyczał, gwizdał i pluł na mnie.
- A więc został ci trzy dni życia. ZABRAĆ GO STĄD.

Jakiś mutant złapał mnie za bark wbijając swoje ostre pazury. Przeciągnął mnie przez plac, tłum kopał mnie i opluwał. Zostałem zaciągnięty do podziemi w których zostałem wrzucony do celi.
Chwilę potem przyszli rycerze którzy zdarli ze mnie ubranie i przykuli do lodowatej ściany. Gdy mieli już wychodzić jeden z nich uderzył mnie pięścią w moją ranę. Dopiero teraz zaczęła krwawić.

Gdy tak wisiałem odwiedzały mnie duchy. Klękały przy mnie i wyciągały do mnie dłoń. Nie mogłem wziąć oddechu by cokolwiek do nich powiedzieć. Duchy po chwili klęczenia zamieniały się w szmaragdową kulę która wlatywała w moją ranę. Zazwyczaj w takich sytuacjach ta się szybko goiła. Jednak nie tym razem, odwiedzały mnie przeróżne duchy. Niektóre z nich miały długie szpiczaste uszy, inne były niskie i owłosione, a jeszcze inne były po prostu mutantami. Duchy te wyglądały na bardzo zmęczone, niektóre z nich idąc do mnie nawet nie podnosiły nóg. Szuranie ich stup towarzyszyło mi od samego początku.

W końcu moja rana się zasklepiła, a ja mogłem zrobić to na co tak długo czekałem.
- HARON! HAROOOON! HAAaaaron ty łajdaku. Przyjdź tu i... ZOBACZ DO CZEGO DOPROWADZIŁEŚ! - Zacząłem szarpać się z grubymi łańcuchami. - HARON!
W końcu opadłem z sił, nie byłem wstanie dalej krzyczeń ani się szarpać. W celi była głucha cisza, co jakiś czas słyszałem spadającą na bruk kroplę wody.

Postanowiłem przeznaczyć ten czas na rozmyślanie. Ralgor kolejny raz uratował mi życie narażając swoje. Był prawdziwym przyjacielem. Już nie byłem mu potrzebny, a jednak stanął w mojej obronie. Podczas podróży zrozumiałe było że muszę dotrzeć do pałacu. Ahhh ta podróż, to chyba najlepsze co spotkało mnie w moim marnym życiu. Najpierw Umej teraz ja, ciekawe czy jest gdzieś blisko. Zebrałem resztki sił.
- UMEJ! UMEJ TO JA SADEVIAN!
Nie doczekałem się odpowiedzi może był gdzie indziej, albo po prostu mnie nie słyszał. Łańcuchy strasznie wbijały mi się w nadgarstki i kostki, moje ciało trzęsło się z zimna. Po woli zaczynałem czuć głód i pragnienie. Znowu myślałem o swoich dawnych przyjaciołach. Zastanawiałem się czy Kinzol i Kanazi wciąż żyją. Rozmyślałem też czy dusza Bullaya i Gimriiego zaznały spokoju. W mojej głowie też zrodziło się pytanie „Co z duszą mojej matki?", „Czy ona też błąka się jak te inne dusze?".

Moje rozmyślanie przerwali rycerze którzy przyszli zdjąć mnie ze ściany. Wyprowadzili na powierzchnię gdzie czekał na mnie Ralgor. Rzucił mi pod nogi moje ciuchy i mój toporek.
- Ubieraj się. - Rzekł szorstkim tonem, odwracając się w stronę schodów.
Pośpiesznie się ubrałem zabrałem swoją broń i pognałem za nim.
- To nie moja win... - Nie dał mi dokończyć.
- MILCZ! - Przyśpieszył kroku.
W końcu dotarliśmy do pokoju Nulaiah. Pod drzwiami Ralgor złapał mnie za bark i przycisnął do ściany. Przyłożył mi swoje ostrze do gardła i wpatrywał złowrogim spojrzeniem.
- Próbowałem się uchronić. Może nie powinienem był wysyłać cię na ten turniej. Ostrzegałem cię, jak byś przegrał nic by się nie stało. Nie wiem skąd wiesz o honorowym pojedynku, ale zapewniam cię że skazałeś się na śmierć. Wonhart był katem, a ja nie poznałem jeszcze nikogo kto by pokonał kata. Pobaw się dziś i jutro, trzeciego dnia odpocznij bo wieczorem dołączysz do swoich duchów.
- To Haron kazał mi go wyzwać mia... - Ralgor docisnął ostrze do mojej szyi.
- Może i nie rozumiem twojej mocy. Jednak to ty wbiłeś topór w jego szyję. Poręczyłem za ciebie, jeżeli uciekniesz ja będę musiał walczyć. Nie będę miał ci tego za złe, ale pamiętaj oni i tak cię znajdą. Skorzystaj z tych ostatnich dni, Nulaiah chce cię widzieć. - Ralgor otworzył drzwi i wepchnął mnie do środka.

Gdy Nula mnie zobaczyła zerwała się z krzesła i miotała we mnie poduszkami. Tłukła mnie nimi aż porozpruwałem je toporem.
- Coś ty narobił – Usiadła smutna do stołu, podszedłem by się dosiąść.
- To nie moja wina. To Haron, on go przytrzymał gdy ja byłem oślepiony. Chciał bym trafił na do najniższych pięter w pałącu bo tam czekają zbłąkane dusze. Ale ja nie wiem czy dam radę, to mnie przerasta. Zesłał na mnie śmierć. Do tego... - Nula wstała i przytuliła mnie.
- Już spokojnie. Pamiętasz jak proponowałam ci przejażdżkę na koniach? Może teraz byśmy tam pojechali?
- Niee, nie ja... - Wyrwałem się z jej uścisku. - Ja muszę trenować, może znajdę sposób by go pokonać. Muszę znaleźć Harona.
- Zaczekaj, Sadevianie! - Nie słuchałem po prostu wyszedłem.

Pomyślałem że może Ralgor mnie czegoś jeszcze nauczy. Postanowiłem poszukać najpierw kogoś żywego. Zbiegłem schodami na parter i nie wiedziałem gdzie iść dalej. Postanowiłem pójść do miejsca do którego zaprowadził mnie lokaj. Pobiegłem tam otworzyłem drzwi i szukałem go w środku. Niestety nie było go tam, nadziałem się na kilka obelg i oblano mnie piwem za to co zrobiłem. Usłyszałem też że gdyby nie to że czeka mnie honorowy pojedynek zabili by mnie. Szybko się z tamtą wyniosłem zastanawiając się gdzie jeszcze mogę go zastać. W zasadzie nic o nim nie wiedziałem. Nie miałem żadnego pomysłu gdzie mógłby się udać.

Udałem się więc do mojego pokoju. Był zamknięty więc błąkałem się po korytarzach. Aż w końcu wróciłem do Nulaiah. Szukanie Harona było by równie bezsensowne.
Zapukałem w drzwi i pokornie wszedłem do środka.
- Przepraszam, jaa nie wiem co robić.
- Rozumiem, chcesz herbaty?
- Zechcesz mnie zabrać tam gdzie mówiłaś.
- Niee – Szczerze nie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Nula się roześmiała i dodała – Żartuję nie rób takiej miny. Poczekaj za drzwiami muszę się przebrać.
 Zrobiłem jak kazała. Ta wyszła w lekkiej skórzanej zbroi z krótkim mieczem. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w zbroi. Wyglądała w niej nadal bardzo kobieco i atrakcyjnie.
- Nie wiedziałem że nosisz zbroję.
- Tam gdzie jedziemy może nam się przydać.

 Udaliśmy się do wioski która leżała na zachód od pałacu. Gdy do niej dotarliśmy była już prawie noc. Dotarliśmy do dawnego domu Nulaiah w którym zastaliśmy Montiusha. Nie był sam, było z nim trzech mężczyzn. Gdy nas zobaczyli zerwali się z krzeseł i złapali miecze. Strasznie się chwiali i nie wyraźnie mówili. Nula za pomocą mocy przesunęła stół, powalając wszystkich na ziemię. Potem wywaliliśmy znajomych Montiusha za drzwi które zaryglowaliśmy.
- C.. zbi... Nie d.. się – Wybełkotał po czym próbował wstać.
- Przynieś wodę powinna być w piwniczce. - Nula wskazała mi drzwi.
Udałem się po wodę a gdy wróciłem Montiush był już związany sznurem.
- Kładź się – Złapała go za głowę i docisnęła do ziemi. - Lej!
Lałem zimną wodę na jego twarz, w końcu zebrało mu się na wymioty. Nulaiah podniosła go i trzymała gdy ten wymiotował. Po dłuższej chwili staruszek w końcu przestał. Wspólnie położyliśmy go na dywanie i zaczęliśmy sprzątać wymiociny. Otworzyłem drzwi by Nula mogła swoją mocą,przeciągnąć szmatami całą tą breję.

Po wszystkim udaliśmy się na górę by położyć się spać. To jej dawny pokój, nadal miała do niego klucz. Było w nim zupełnie ciemno, nie miał żadnych okien przez które mogło by wpadać światło. Zapaliliśmy świeczkę by rozeznać się w pokoju. Ja spałem na skórach którymi się przykrywaliśmy, miała ich tyle w pokoju że było mi na nich wygodnie. Ona zaś spała na swoim łóżku. Noc okazała się zimna, mimo tego że spałem w swoich ciuchach było mi zimno. Obudziłem się przytulony, zastanawiając się co mnie ominęło. Wstałem rozprostować kości i poszukać świeczki. Starałem się być cicho ale potknąłem się o coś i upadłem uderzając o szafę. Naglę zobaczyłem płomyk świeczki, a w nim śliczną twarz mojej towarzyszki.
- Wstałeś już? - Zaśmiała się.
- Jak widać. - Pozbierałem się z ziemi i podszedłem bliżej.
- Śpisz jak zabity, w nocy było bardzo zimno mam nadzieję że nie jesteś zły.
- Powinienem Ci podziękować, a nie się gniewać.

Dusze konających (Beta - W trakcie tworzenia)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz