Powoli miałem dosyć całej tej podróży, zjadała mnie rutyna dnia codziennego. Podróżne na wierzchowcach były nudne i strasznie się dłużyły. Na szczęście nowi kompani urozmaicili mi ćwiczenia. Stawałem się coraz lepszy przynajmniej tak mi się zdawało. Zauważyłem że mutanty zaraz po przemianie zyskują nowe zdolności jak i lepszą sprawność. Są silniejsi, wytrzymalsi, szybsi, na dodatek z łatwością posługują się nowymi kończynami. Bolało mnie że nie miałem tak z moją mocą. Na szczęście całe te treningi sprawiły że przybrałem na masie. Czułem się bardziej męsko, patrząc w taflę wody która ukazywała moją umięśnioną sylwetkę. Nawet Culia zwróciła uwagę na przemianę mojego ciała, co mi bardzo schlebiało. Zyntia po mutacji posiada wiele oczu, które usytuowane są na całym ciele. Każde zerkają w różne strony często zmieniając obiekt w który się wpatrują. Na początku nie wierzyłem jej że widzi obraz z każdego oka. Jednak podczas treningów udowodniła mi że nie kłamie. Nie byłem wstanie jej zaskoczyć nawet atakami za pleców.
Podczas jednego z treningów niestety jedna z gałek została przebita. Nasze ostrza się zderzyły i oba pękły, jeden z odłamków trafił ją w ślepie. Montiush wyciągnął odłamek z krwawiącego oka, te zamknęło się przy pomocy powiek. Wcześniej żadne z nich nie mrugało i nawet Zyntia nie wiedziała o ich istnieniu. W tym momencie zdałem sobie sprawę jak moja regeneracja uratowała mi życie. Wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, czułem że tak powinno być. Nigdy też nie cieszyłem się z tego ani nie doceniałem. Gdyby nie moja regeneracja był bym dawno martwy. Kto wie ile jeszcze razy uratuje mi życie, jednak wolał bym do tego nie dopuszczać.
W końcu dotarliśmy do osady, pałac znajdował się już tylko pięć dni od wioski. Przybyliśmy o poranku, wyruszyć zamierzaliśmy również o poranku dnia następnego. Gdy tylko minęliśmy pierwsze budynki przywitali nas radości mutanci bestie i dowódcy. Było ich tak wielu że nie mogłem się przyglądać, wiwatowali imię Umeja otaczając nasze wierzchowce. Umej i Ralgor udali się do karczmy wraz zresztą przywódców.
My zaś jako nowe nabytki zostaliśmy przy karocach pod opieką Montiusha który kategorycznie zakazał nam wszczynania awantur. Prosił nas też byśmy nie dali się sprowokować. Opowiedział nam że większość mutantów które tu odpoczywają wracają z podbijania południa. Nasze królestwo ma problem przejąć tereny należące do Dynastii Tyklevów.
Podobnie jak Lord wcielają do swojej armii mutantów i bestie. Niestety ich tereny były na tyle przeludnione że mimo wybijania legionów nadal nie brakuje im wojowników. Czego nie można powiedzieć o naszych hordach, które były rozsiane po całym kontynencie. Mimo naszej licznej społeczności, wielkość obszaru uszczupla nasze wojska w danych punktach.
Gdy tak czekaliśmy na naszego dowódcę przyszła do nas grupka. Wszyscy prócz jednego byli w płaszczach które zakrywały ich ciała. Ten jedne był postury Ralgora wysoki, szeroki w barach i bardzo umięśniony. Miał dwie głowy, jedna z nich była łysa i nie miała nosa. Druga skrywała się pod hełmem, który był pęknięty przez róg który prawdopodobnie wystawał z czoła. Miał na sobie skórzane spodnie i szedł boso. Nie miał na torsie nic poza pochwami na plecach w których były dwa wielkie miecze. Rękojeści tych broni wyglądały mi na miecz dwuręczny. Dwugłowy mutant niósł stół, postawił go przed nami i kucnął na kolana. Jeden z jego kompanów położył trzy kubeczki i zdechłego szczura na stolik. Zebraliśmy się w około stolika bo ten nas do niego zaprosił.
- Witajcie przybysze nazywam się Potorus, ale mawiają na mnie też hazardzista. Zechcieli byście zagrać?
Rozejrzeliśmy się po sobie, Montiush wyciągnął sakiewkę pełną monet i nią zatrząsnął. Brzdękanie moment wywołało uśmiech na twarzy nieznajomego.
- Wkładam szczura pod jeden z kubków mieszam je i wybieracie. Jeżeli wybierzecie źle oddajecie to co obstawiliście, ale jeżeli wskażecie dobry daje tyle ile leży na stole. Gramy?!
Montiush położył monetę na stół, martwe zwierzę schowało się pod jednym z kubków. Hazardzista przesuwał je coraz szybciej i nagle zatrzymał. Robił to jednak na tyle wolno że łatwo było odgadnąć. Montiush wygrał trzy razy pod rząd, po nich postanowił postawić pięć monet licząc na łatwą wygraną. Tym razem kubki przesuwały się dużo szybciej, a Potorus zasłaniał je też czasem wielkimi rękami. Tym razem straciliśmy monety.
- Miałem nieszczęście, jeszcze raz – Montiush znowu postawił pięć monet.
- Jak sobie życzysz. - Z uśmiechem odpowiedział dwugłowy.
Montiush wskazał kubek lecz znowu był pusty, wręczył mi sakiewkę i pozwolił się zabawić. Przegrałem łącznie dziesięć monet na zmianę wygrywając i przegrywając. Wygrywałem gdy słuchałem podpowiedzi Zyntii, ale czasem sam wiedziałem. Postanowiłem przekazać jej sakiewkę, ta w pięciu grach odrobiła stracone złoto.
- Może zagramy o całą sakiewkę, jeżeli wygracie damy wam dwie sakiewki. Z tym że zagramy na pięć kubków i będę trochę dłużej mieszał. Co wy na to przybysze?
Po krótkich negocjacjach między sobą zgodziliśmy się. Wyznaczyliśmy Zyntię której dopisywało szczęście, albo miała świetny wzrok. Skłaniał bym się ku tej drugiej opcji z oczywistego powodu.
Położyliśmy sakiewkę na stół, a kubki ruszyły. Tępo wydawało się jeszcze szybsze niż przedtem, ja osobiście szybko się pogubiłem. Cieszyłem się że nie na mnie spoczywa ta odpowiedzialność.
- Kto wybiera? - Spytał uśmiechnięty mutant.
- Ja, ale w żadnym z kubków nie będzie szczura. - Odpowiedziała Zyntia.
- Co za bzdura – Zaśmiał się – Wybierz kubek ślicznotko.
- Jeden z twoich kolegów ogonem zabrał szczura gry ty kręciłeś kubeczkami.
- Twierdzisz że próbuje oszukiwać? Pogódź się z przegraną i wybieraj kubek.
- Co robimy – Szepnąłem do Montiusha.
- Wydaję mi się że Zyntia może mieć rację, ale nie wiem jak z tego wybrnąć bez szwanku.
Położyłem rękę na sakiewce i już chciałem powiedzieć że wierzę Zyntii. Jednak duża ręka Potorusa nie pozwoliła mi zabrać sakiewki, drugą rękę położył na rękojeści. W tym czasie Zyntia jednym szybkim ruchem wywróciła wszystkie kubki. Pod kubeczkami rzeczywiście nie było zwłok zwierzęcia.
Grupa oszustów dobyła broń jednak tak szybko ja ją wyciągnęli tak szybko ją schowali.
- STARCZY TEGO. - Krzyknął czarno skóry mężczyzna zmierzający w naszą stronę.
Maszerował w towarzystwie Umeja i Ralgora, dziwnym trafem mieli równy krokiem.
- Oddajcie im ich pieniądze. - Zwrócił się do dwugłowego.
- Jeszcze nic nie przegrali dowódco. - Odpowiedział mu po czym podniósł się z ziemi i zabrał stolik pod pachę.
Jego wygląd nie sugerował że może być dowódcą. Ubrany był w zakrwawioną koszulę i szerokie spodnie zwężone przy kostce. Nie miał przy sobie też żadnej broni był postury naszego przywódcy. Czarne długie włosy częściowo zakrywały jego twarz. Pożegnał się z nami i zabrał się ze swoimi ludźmi do karczmy.
Liczyłem że to będzie czas na ciepły posiłek i chwilę swawoli.
- Zbierajcie się musimy ruszać. - Oznajmił nam Umej.
- Ale dopiero przyjechaliśmy. Chcemy się... - Montiushowi przerwał Umejowi.
- Lord chce nas widzieć jak najszybciej i oczekuje mojego przybycia. Zbierajcie się natychmiast.
Nikt więcej nie kwestionował rozkazów lidera. Pośpiesznie zabraliśmy się do podróży. Wyjechaliśmy z wioski, a moim oczom w oddali ukazał się pałac. Z daleka widziałem wierze i czarne mury zamku. Czwartego dnia byliśmy już przy jego murach. Te dni były wyczerpujące wszystkie byliśmy ciągle w podróży nasze wierzchowce ledwo to znosiły. Oczywiście bestie dużo lepiej niż konie. My też byliśmy już zmęczenie, jednak nie mieliśmy czasu na przerwy. Umej chciał byśmy byli jak najszybciej w pałacu. Nie chciał wyjaśnić nam dlaczego, Ralgor też milczał w tej sprawie. Obaj wyglądali na zmartwionych i dużo rozmawiali na osobności. Nad ranem dotarliśmy do bram pałacu. Zostaliśmy mile przywitani, grupa mutantów i wojów skandowała imię Umeja na dziedzińcu.
Pałac był naprawdę potężny, mury prawie dorównywały tym które widziałem w cesarstwie. Jednak wierze były dużo wyższe, pałacu nie można było z bliska objąć wzrokiem. W około niego stało też kilka pomniejszych budynków. Przed samym pałacem był ogromy dziedziniec na którym wszyscy trenowali albo siedzieli przy stołach i rozmawiali. Zatrzymaliśmy się na środku placu, grono gapiów zrobiło dużo miejsca dokoła nas.
Na niebie zobaczyłem lecącego w naszą stronę mutanta, przynajmniej tak mi się wydawało. Wylądował przed Umejem, stał w czarnej zbroi mieniącej się na fioletowo. Nie miał hełmu, jego twarz przypominała mi głowę nietoperza. Jednak nie był owłosiony, a skrzydła wyrastały mu z pleców. Nie były upierzone, ale były cienkie i bardzo duże. Mogły mieć nawet z cztery łokcie. Mutant był bardzo wysoki, był o czoło wyższy od Umeja który siedział na koniu. W lewej ręce trzymał włócznie yari które pod grotem miała metalową czaszkę. Gdy zobaczyłem te postać od razu pomyślałem że przywitał nas sam Lord.
- Witajcie! - Krzyknął mutant, a za nim cały plac aż przeszły mnie ciary. Umej dał sygnał ręką byśmy podeszli do niego. Wszyscy klękliśmy zaraz za naszym dowódcą, tak jak nam kazał podczas podróży. Wyjaśnił nam jak mamy się zachowywać i żebyśmy nie odzywali się nie pytani.
- Witaj Legiancie, wróciłem.
Legiant to najwyższy z dowódców, dowodzący legionem. Legion składał się z trzech naziemnych wortetów i latającej hordy. Wortet dowodzony był przez wonturiantów, w jego skład wchodziły trzy lub dwie hordy. Horda liczyły do osiemdziesięciu wojów, dowódca wybierał kto wchodził w ich skład. Dowódcami hord byli Hordanci którzy mieli pomocnika, Nartat dowodził grupką hordy liczącą max trzydziestu. Czasem Hordanci mieli nawet dwóch Nartatów, a sami nartaci też potrafili mieć swojego zastępcę. Wynikało to wszystko z tego iż bestie i mutanty w walce są ciężkie do upilnowania. Można zapomnieć o jakiejkolwiek taktyce czy też planie działania. Przynajmniej tak twierdził Montiush który pomagał zgłębiać mi ten temat.
- Długo, bardzo długo. Przyprowadziłeś tylko dwie bestie dwóch mutantów i dwóch mam nadzieje magicznych młodzików. Zapytał bym co poszło nie tak, ale nie obchodzi mnie to. Nie przed mną będziesz się tłumaczył. Są coś warci?
- Nie ilość, a jakość. Lord będzie zadowolony z nich, są nieoszlifowanymi diamentami.
- Diamentami powiadasz.– Legiant wybuchł śmiechem.
- Sam się przekonasz daj im czas.
- Masz rację! Przekonam się. CHCECIE WIDOWISKA? - Wrzasnął do tłumu który okrzykiem wołał „CHCEMY ROZLEWU KRWI". - Niech zawalczą i pokażą co potrafią.
- Nie poświęcę żadnego z nich. - Umej wstał i zadarł głowę by spojrzeć mu w oczy.
- Niech walczą bo każę gwałcić tą dziewkę aż zmienisz zdanie. Tego młodzieńca powieszę na jednej z wierz by zjadły go latające bestie.
Umej podszedł do nas, zbliżył nasze głowy i szepną.
- Walczcie naprawdę bo inaczej któreś z was zginie. Przepraszam was, Sadevianie pamiętaj że ty się leczysz. Nie dobijajcie się nawet jak tłum będzie skandował.
- NO JUŻ NA CO CZEKAJĄ?!
Na placu zrobiło się wiele miejsca, nasi kompani zniknęli gdzieś w tłumie. Mutant wzbił się w powietrze i oglądał wszystko z góry. Stanęliśmy naprzeciwko siebie, patrzyłem na nią i nie wierzyłem. Bardzo nie chciałem tej walki, wolał bym jej nie skrzywdzić. Przypomniało mi się jednak że jest ode mnie silniejsza i że to raczej ja przegram te walkę. Dobrałem topór i ruszyłem na Culię licząc że zatrzyma mnie korzeniami. Korzenie oplotły się na jej rękach, miała dwa długie bicze. Wymachiwała nimi od lewej do prawej, uniemożliwiając mi przejście dalej. Zatrzymałem się i zastanowiłem jak się do niej dostać. Korzenie uderzyły w ziemię wbijając się w nią. Przebiły ziemię pod moimi nogami i owinęły mi się na piszczelach. Culia przyciągnęła mnie, po czym rzuciła. Leżałem na ziemi nie mogąc złapać oddechu, mój topór wyleciał mi z ręki. Rozglądałem się za nim starając się złapać oddech. W końcu naprałem powietrza w płuca które okropnie mnie bolały. Ujrzałem swój topór, pobiegłem po niego. Zatrzymało mnie uderzenie w nogę, znowu padłem na ziemię. Klęknęła kilka łokci ode mnie i położyła ręce na ziemi. Przed mną wyrosło jak by drzewo które spadło na mnie. Usłyszałem pęknięcia kości, kaszlałem krwią. Trzęsłem się i bałem śmierci. Nie sądziłem że tak szybko się ze mną rozprawi. Culia zabrała korzeń z mego ciała,
Legiant wylądował koło mnie.
- Dobij go! - Wrzasnął.
- NIE DOBIJAJ – Usłyszałem głos Umeja.
- NO JUŻ! - Mutant podniósł nad mną nogę, przynajmniej tak mi się wydaję. Ujrzałem tylko jego cień. Usłyszałem świst wiatru, w tej chwili straciłem przytomność.
Ocknąłem się w małym pokoju na łóżku, nadal nie mogłem się ruszyć. Wszystko strasznie mnie bolało, leżałem tak budząc się i zasypiając. W końcu obudziła mnie rozmowa Ralgora z jakimś mężczyzną. Znowu zasnąłem tym razem chyba na długo. Obudził mnie blask słońca wpadający do pokoju przed wielkie okno. Czułem się już dobrze, mogłem poruszać rękami i nogami. Byłem wstanie podnieść się z łóżka mimo bólu. Zacząłem się zastanawiać czy to nie sen, ale niestety nie.
Obok mojego łóżka na ziemi leżał martwy młody chłopak. Dopiero teraz zorientowałem się że jestem nagi. Na krześle leżały czyste ubrania, nie moje ale postanowiłem je założyć. W pomieszczeniu było zimno nie miałem innego wyboru. Usłyszałem płacz, jednak nikogo nie widziałem myślałem że dochodzi on za okna. Jednak gdy spojrzałem na nie ujrzałem chłopca. Szmaragdowy młodzieniec był tym samym który leżał na ziemi.
Teraz byłem już pewny że widzę zmarłych. Wyglądał jak ta kobieta i Hillbert, prześwitywał i był podobnie zielony. Siedział na parapecie wpatrując się przez okno. Postanowiłem nie podchodzić bliżej.
- Czemu płaczesz młodzieńcze? - Spytałem niepewnie. On zerwał się z parapetu i wpatrywał się we mnie ze zdziwieniem.
- Ty.. ty mnie widzisz? - odpowiedział.
- Widzę zmarłych, taki mam dar. Jak ci na imię?
- Etan. - Usiadł na parapet i oparł się o okno. - A ty?
- Sadevian. - Usiadłem na łóżko.
- Poświęcili mnie dla Ciebie. Bardzo im zależało żebyś przeżył. Nie winię cię.
- Bardzo mi przykro. - Zasmuciło mnie to, przecież się regenerowałem po co zrobili.
- Nie potrzebnie, byłem tylko wyrzutkiem. Nic nie wartym śmieciem który miał być przemieniony w te potwory. Może nawet lepiej że mnie zabili, miałem dość tego wszystkiego.
- Pewnie miałeś rodzinę, a teraz wszystko straciłeś.
- Nikogo nie miałem całe życie spędziłem w tym przeklętym pałacu! Chciałbym już odejść.
- Podaj mu rękę. - Usłyszałem szepnięcie do ucha. Rozejrzałem się po pokoju ale nikogo więcej w nim nie było.
Ten głos w głowie był bardzo przekonywający. Podniosłem się i podałem rękę dla Etana. On zdziwiony ją złapał, wtedy jego ciało zaczęło parować i zamieniać się w dym. W ostatnich chwilach zobaczyłem uśmiech na jego ustach, jego ciało zmieniło się w kulę która wleciała w moje ciało. Poczułem lekki przypływ energii. Rozprostowałem kości i postanowiłem wyjść z pokoju. Przed wyjście szukałem jeszcze mojego toporka którego nigdzie nie było.
Otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz. Przy moich drzwiach siedział mutant, gdy mnie zobaczył momentalnie wstał. Był niski i zgarbiony, garb przykrywała szatą która sięgała do ziemi. Jego twarz była zasłonięta przez maskę. Miał szare dłonie i tylko trzy palce, reszta ciała była zakryta.
- Paniczu, jestem waszym lokajem. Proszę wracać do pokoju zaraz będzie obiad. Zawołam jaśnie pana. - Mutant otworzył mi drzwi więc wróciłem do pokoju.

CZYTASZ
Dusze konających (Beta - W trakcie tworzenia)
FantastikŚwiata może i nie uratowałem ale nie na tym mi zależało. Moja przygoda nauczyła mnie odnaleźć siebie w tym brudnym świecie. Śmierć i ból znajdziemy za każdym rogiem, ale odnaleźć sens w tym wszystkim?. Opowiem wam historię jak ze zwykłego chłopca st...