6

107 36 33
                                    

Rumia, 16 września 2012

Weronika

Niedzielny poranek ma zamglone spojrzenie i pochmurną twarz. Mimo, że dzisiaj śpię dłużej niż zwykle, to od razu po wstaniu z łóżka czuję, że potrzebuję porządnej dawki kofeiny. Dlatego już kilka minut po wyczołganiu się z pokoju stoję w kuchni i zalewam wrzątkiem świeżo zmieloną kawę. Otwieram lodówkę i lustruję wzrokiem wewnętrzną stronę drzwi w poszukiwaniu mleka, ale zamiast tego mój wzrok przyciąga charakterystyczne opakowanie insulinowego pena.

Rodzice jeszcze go nie wyrzucili? Nie jestem specjalnie zdziwiona, chociaż przemyka mi przez myśl, czy dlatego, że nie mieli do tego głowy, czy może siły... Wzdycham cicho, ale nie podnoszę ręki po lek. Ja też nie umiem go wyrzucić, chociaż wiem, że nikomu innemu w domu się nie przyda. Wiktoria była jedynym przypadkiem w rodzinie. Nie wiadomo, po kim odziedziczyła geny niosące cukrzycę. Kiedy na feriach zimowym w Zakopanem nagle zaczęła tracić przytomność i wylądowała w szpitalu, lekarze szybko zdiagnozowali hiperglikemię i podali leki. Wtedy też zwrócili uwagę, że ja również powinnam się przebadać. Po powrocie do domu rodzice zabrali mnie na pobranie krwi, ale tu szok – mimo, że genetycznie byłyśmy niemal identyczne, to u mnie nie wykryto cukrzycy typu pierwszego.

Pamiętam jak dziś, że pomyślałam sobie wtedy: „przynajmniej pod tym jednym względem jestem od niej lepsza". A jednak nie... Momentami odnosiłam wrażenie, że choroba wcale nie przeszkadzała Wiktorii, a wręcz przeciwnie – dodawała jej jakieś pieprzonej szlachetności, budziła podziw zmieszany ze współczuciem, bo przecież taka wspaniała dziewczyna – piękna, zdolna, miła, a do tego tak świetnie radzi sobie z ciężkim, dożywotnim schorzeniem...

Jakimś cudem nawet to Wiki potrafiła odwrócić na swoją korzyść, a finalnie wykorzystała cukrzycę, żeby odejść na własnych warunkach.

Pewnie jestem okropną siostrą. Pewnie przemawia przeze mnie zazdrość, ale nie umiem się opanować. Potrząsam lekko głową do swoich myśli i nerwowym ruchem zamykam lodówkę.

– Hej, wszystko w porządku? – Tata staje w progu kuchni, a ja wzdrygam się mimowolnie.

Nie. Nic nie jest w porządku.

– Tak. – Wciskam na usta wymuszony uśmiech. – Po prostu się zamyśliłam. – Ponownie otwieram lodówkę, tylko tym razem wyjmuję mleko. Odkręcam karton i nalewam do kubka. Płynna biel miesza się z czarną kofeiną, aż uzyskam ten jeden konkretny odcień, który oznacza, że poranna kawa będzie smakować idealnie.

– Starczy też dla mnie? – pyta tata z pełnym nadziei spojrzeniem w kierunku kawiarki.

– Jasne – odpowiadam i wyjmuję drugi kubek z szafki. O mamę nawet nie pytam, bo wiem, że nie wstanie na śniadanie. Nie wstała ani razu od pogrzebu Wiktorii. Co prawda tata zaciągnął ją praktycznie siłą do znajomego psychiatry, doktora Olszewskiego, ale mam wrażenie, że leki jej nie pomagają, a jedynie przytłumiają trudne emocje, co pozwala mamie zanurzyć się głębiej w morzu rozpaczy. Powoli zbieram się w sobie, żeby poruszyć ten temat z tatą, chociaż nie wiem, co powinnam powiedzieć. Bo i co możemy zrobić? Zawieźć ją na oddział zamknięty? Jestem niemal pewna, że tata się nie zgodzi. Z drugiej strony coraz częściej łapie mnie strach o to, co może się wydarzyć, jeśli dalej będziemy bezczynnie czekać, aż samo jej się polepszy. Najbardziej boję się, że pewnego dnia mama wyrwie się ze szponów apatii i pójdzie śladem Wiki.

Wzdrygam się mimowolnie na tę myśl. Lodowaty dreszcz spływa wzdłuż mojego kręgosłupa, pozostawiając po sobie gęsią skórkę na karku. Nie umyka to uwadze taty, który posyła mi pytające spojrzenie. Już otwieram usta, kiedy w korytarzu rozlega się dzwonek do drzwi.

pod powiekamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz