Spotkanie

38 6 37
                                    

„Kto ma ogród i księgi, ten posiadł sekret szczęścia"

uczony Anzelm z Haran

Droga do domu była długa i niełatwa do przebycia. Szli przed siebie już od kilku godzin, powoli przedzierając się przez gęstwinę lasu. Ścieżka skręcała kilkukrotnie, jakby nie lubiła być uczęszczaną i chciała zgubić podróżnych.

W puszczy panował przyjemny chłód. Wiejący wiatr delikatnie poruszał liśćmi, kołysząc koronami drzew. Prastary las tętnił na pierwszy rzut oka niewidocznym życiem. Gdzieś w oddali słychać było postukiwanie dzięciołów i śpiew ptaków. Co jakiś czas krzaki szeleściły od umykającej zwierzyny. Olbrzymie iglaste drzewa majestatycznie pięły się ponad głowami wędrowców. Rozmiar ich pni zdradzał lata, jakie spędziły na ziemi jako niemi obserwatorzy. Rosły tu na długo przed pierwszymi ludźmi i pozostaną też zapewne na długo po tych ostatnich.

Spacerując między drzewami nie można było nie odnieść wrażenia, że obcuje się z jakąś niezwykłą, uśpioną mocą. Potęgą drzemiącą w otaczającej zewsząd zieleni, czekającej na odpowiedni moment, by się przebudzić. Obraz terenu powoli w końcu zaczął się zmieniać. Las przerzedzał się, drzewa z wolna ustępowały niewysokim krzewom i bujnym, zielonym trawom. Musieli obejść znajdujący się przed nimi Matecznik – samotne wzgórze, na szczycie którego znajdował się chram poświęcony starym bogom, małżeństwu Nakitis i Karadasowi.

Bogowie ci nastali jednocześnie w czasach, gdy w kosmosie wciąż panował nieprzejednany mrok. Według wierzeń Mitańczyków wspólnym wysiłkiem stworzyli świat takim, jakim go teraz widzimy, i podzielili pomiędzy siebie. Karadas został bogiem światła i piorunów. Był symbolem męskiej siły, opiekunem mężczyzn, przede wszystkim wojowników. Jeśli wierzyć mitom, wciąż można go spotkać polującego po lasach. Przechadza się po nich za dnia w towarzystwie swojej wielkiej wilczycy Griji. W ręce dzierży jedynie magiczną włócznię, która nigdy nie chybia. Nakitis to

Gdyby nie to, że mnich miał swojego niedawnego wybawcę za przewodnika, zgubiłby drogę kilka razy, a na pewno zrobiłby do tej pory jakiś postój. Jak na wędrownego kaznodzieję przystało, daleko mu było do wprawnego wędrowcy. Zwłaszcza gdy przyszło mu iść przez zarośnięte, kręte leśne dróżki. Tym bardziej że – wnioskując z rosnącego nachylenia terenu –chata musiała się znajdować po przeciwnej stronie wzgórza, które obeszli dość szerokim łukiem, wkraczając na powrót w odmęty puszczy.

Fuze Hiscazon był wyraźnie stworzony do wyższych celów. Pochodził z zamożnej kupieckiej rodziny. Jako najmłodszego z synów ojciec wysłał go na nauki do jednego z klasztorów. Tam spędził kilka lat studiując meandry wiary w Pana Światła, Xereusa. Z początku był rozczarowany decyzją ojca. Wolał już zostać kucharzem, najlepiej tym smakującym potrawy na jakimś królewskim dworze. Był święcie przekonany, że są takie potrawy, za których kęs warto jest nawet umrzeć. W klasztorze zaś.... no cóż, jak to w klasztorze. Skromne jadło i wątpliwy napitek miały wyplewić skłonność do cielesnych pokus na rzecz hartu ducha. Szczęśliwie dla Fuzego religia w Xereusa była wciąż relatywnie młodą religią, która prężnie rozwijała się poprzez skuteczne nawracanie kolejnych ludów. Dlatego ludzie tacy jak on byli niezwykle cenni dla zwierzchników kościoła.

Do tego odznaczał się ponadprzeciętną inteligencją, świetną pamięcią i szczerą i głęboką pobożnością. Jego najmocniejszą stroną była jednak elokwencja. Talent mówczy, jaki niewątpliwie posiadał, szybko zjednywał mu słuchaczy. Dzięki wrodzonemu sprytowi sprawnie odnajdywał się w rozmowie tak z bogatymi arystokratami, jak i biednym pospólstwem. Rzadko, ale jednak, zdarzało mu się trafić na ludzi nieczułych na jego urok, którzy dusili rozmowę z nim w zarodku, nieważne, jakby się starał.

– Widzę, że lubisz mieszkać z dala od ludzi, co? Idziemy już dobre kilka godzin. Nie myślałeś pewnie o krótkim postoju, żeby dać odpocząć nogom? – zagadnął mnich.

Czas Wielkiej WodyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz