Chapter 27 (!)

442 26 67
                                    

❛ ━━・❪ ERWIN ❫・━━ ❜

             Właśnie byłem prowadzony przez dwóch Umarlaków po tunelach ich podziemnej bazy pod Vinewood. Wyglądała trochę jak Arcade, ale po tym, jak skręciliśmy w jakiś korytarz i zobaczyłem wiele drzwi zmieniłem zdanie.

             Całość wyglądała na luksusową, a przynajmniej takie sprawiała pierwsze wrażenie; czarne, matowe i lekko chropowate ściany, niebieskie światła na suficie i panujący tu chłód wprowadzał mroczny klimat. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się zobaczyłem, że przez naturalne czynniki ze ścian odpadała farba, a w niektórych miejscach nawet i tynk.

             Dodatkowo z jednego z pomieszczeń przez szparę wypływała spora kałuża krwi. Spojrzałem na nią z małym przerażeniem. Współczuję temu, kto tu stracił życie.

             Byłem tu zaledwie kilka minut i całe to miejsce zdążyło mnie przerazić. Obudziłem się jeszcze w samochodzie przez pulsujący ból głowy, w którą oberwałem. Byłem związany i siedziałem na tylnej kanapie jakiegoś samochodu, który pędził przez autostradę. Wtedy nagle zjechał w krzaki, przez co myślałem, że wypadł z trasy, ale było to zupełnie celowe. Właśnie w nich było wejście do ich miejscówki. Tych jebanych Umarlaków.

             — Przestań się tak szarpać. — warknął jeden z nich, mocniej zaciskając palce na moim ramieniu.

             Skrzywiłem się, gdy naruszył jeszcze niezagojoną ranę. Mimo ich ostrzeżeń nie odpuściłem i wciąż się szamotałem, chociaż wiedziałem, że nie mam żadnych szans się uwolnić.

             Wprowadzili mnie do jednego z większych pomieszczeń. Ku mojemu zaskoczeniu były tu wszystkie porwane osoby. Nie spodziewałem się, że będą mnie trzymać z resztą, spodziewałem się, że od razu zaczną mnie torturować czy w inny sposób zechcą mi odebrać życie.

             Momentalnie wszystkie oczy zwróciły się na mnie, a rozmowy ucichły.

             — Zakshocie, przyprowadziliśmy wam lidera! — zawołał z szyderczym chichotem były Spadiniarz. To nie wróżyło nic dobrego. — Było go łatwiej porwać niż myśle... CZY TY MOŻESZ SIĘ WRESZCIE KURWA USPOKOIĆ?!

             Po tych słowach za ciągle wiercenie się uderzył mnie kolbą karabinu w brzuch z taką siłą, że aż zmiękły mi nogi. Stęknąłem cicho i zaniosłem się kaszlem. Zostałem pchnięty do przodu tak, że upadłem na kolana, po czym obaj, już na dobre wkurwieni mężczyźni wyszli. Od razu podszedł do mnie Vasquez i przy mnie kucnął.

             — Wszystko okej? — spytał cicho.

             Pokiwałem głową, łapiąc oddech. Rozwiązał moje spętane z przodu ręce, za co byłem mu wdzięczny.

             Ukradkiem otarłem krew z kącika ust i rozejrzałem się po zebranych. W jednym kącie pomieszczenia w kółeczku siedzieli policjanci, obok nich kryminaliści. Kawałek dalej rozmawiali ze sobą zwykli cywile, unikając całej reszty.

             Podszedłem do kółeczka Zakshotu. Był tu Dia, David, Labo, Vasquez i kilka mniej ważnych osób. Poczułem przypływ smutku, gdy przypomniałem sobie o śmierci Lucasa.

             — Ej, jak cię porwali? — nagle spytał mulat.

             — Jak wychodziłem z apartamentowca to oberwałem czymś w głowę i mnie zabrali. — mruknąłem. — A właśnie, co z Montanhą?

It's okay • MORWIN (NIE CZYTAĆ/W TRAKCIE EDYCJI)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz