Rozdział 5

144 26 5
                                    


Arthair

Wydałem polecenia ochronie posiadłości i wypadłem na zewnątrz jakby gonił mnie sam diabeł. Ale to nie diabeł sprawił, że miałem ochotę odjechać stąd jak najszybciej.

Ahem uniósł wysoko jedną brew, zaciągając się papierosem, ale nie skomentował mojego nagłego pojawienia się. Skinąłem głową, nakazując by kończył palić i natychmiast ruszał. Wsiadł za kierownicę, rzucając mi pytające spojrzenie.

– Lotnisko – warknąłem, wybierając numer telefonu.

Po dwóch sygnałach usłyszałem:

– Szefie?

– Odrzutowiec ma być gotowy do startu za pół godziny – rzuciłem i zakończyłem połączenie.

– Wracamy do Belfastu? – zapytał ostrożnie mój przyjaciel.

– Tak – odwróciłem głowę w stronę okna, nie mając najmniejszej ochoty na pogaduszki.

Milczałem całą drogę na lotnisko, a także podczas startu maszyny.

Cholerna Sophie McMillon. Przymknąłem powieki i niemal od razu zobaczyłem jej błyszczące ze złości oczy i zaróżowione policzki. Lekko rozchylone, pełne usta, tak cholernie idealne by zrobić z nich zupełnie inny użytek. Gdy szarpnąłem ją z fotela, poczułem jej delikatny zapach, tak różny od ciężkich perfum, którymi zalewały się otaczające mnie kobiety. Gdybym się w tamtym momencie nie opanował, ta mała skończyła by klęcząc przede mną, albo leżąc pode mną. Nigdy wcześniej nie zareagowałem na to, jak kobieta wypowiedział moje imię. Jednak, gdy wściekła Sophie wycedziła je ze złością... Poczułem to niemal od razu, gdy krew napłynęła mi wprost do kutasa, który nadal domagał się jej ust.

Wypuściłem syczący oddech, gdy samolot zaczął kołować na lotnisku po wylądowaniu.

Na płycie lotniska czekały już podstawione samochody. Ahem usiadł za kółkiem jednego z nich, a ja zająłem miejsce pasażera z tyłu.

– Jedź do domu mojej matki – poleciłem.

Widziałem jak skrzywił się nieznaczenie, ale miałem w dupie jego fochy. Nie obchodziła mnie jego wojna z moją siostrą. Osobiście też wolałbym pojechać od razu do swojego apartamentu, ale bez pomocy nie uda mi się załatwić sprawy rudej złośnicy.

Wysiadłem przed domem rodzinnym, zaciągając się powietrzem przesyconym wiosną. Matka stanęła u szczytu schodów uśmiechając się ciepło.

– Arthair! – rozłożyła szeroko ramiona.

Uniosłem kąciki ust na widok tego matczynego gestu i pozwoliłem się na krótka chwilę zamknąć w uścisku.

– Wejdźmy do środka – objąłem ją ramieniem, prowadząc do wnętrza domu.

– Zakładam, że nie przyjechałeś gnany tęsknotą – zaśmiała się cicho.

– Matko, łamiesz mi serce – parsknąłem.

Przeszliśmy do salonu. Usiadłem w fotelu, który niegdyś należał do mojego ojca, a mama przycupnęła naprzeciwko.

– Co cię sprowadza w takim razie? – jej spojrzenie spoważniało.

– Musisz ściągnąć Vivi – odpowiedziałem.

Mama zmarszczyła brwi, zaciskając usta w wąską kreskę.

– Arthairze – pokręciła głową – twoja siostra wyraziła się jasno, że nie chce mieć nic wspólnego z naszym światem.

Westchnąłem, przeczesując dłonią włosy.

Szalona Dziedziczka - Saga Irlandzka - tom2 - ZAKOŃCZONA! BĘDZIE WYDANA!!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz