Spotkałem się dziś z Genziakami.
Atak.
Krew.
Jeszcze więcej krwi.
Bylo spokojnie, atak nie złapał mnie od chyba dwóch godzin ani razu, więc postanowiłem spotkać się z nimi skoro pierwsi wyszli z tą inicjatywą. Cały czas czułem się jak dawniej, tak jak za czasów pierwszego sezonu siedzieliśmy razem gadając o głupotach.
Poczułem się słabo więc poszedłem do łazienki.
Tam złapał mnie tak straszny kaszel jak nigdy!
Ani razu jeszcze nie było aż tak źle.
Ból nasilał się z każdą sekundą.
Klęczałem nad toaletą jakby wymiotując masą kwiatków.
Było ich tak dużo jak nigdy.
Nie liczyłem, ale wyglądało jakbym oberwał liście z dwóch dużych róż.
Najpierw dusiłem się samymi suchymi kwiatami, a potem była sama krew.
Nie. Nie sama.
Przeraziłem się gdy w ustach poczułem coś kłującego.
Wyplułem to na dłoń, a moim oczą ukazał się kolec.
Zwykły kolec od łodygi róży.
Upadłem to tyłu nie mogąc ustać na nogach.
Byłem tak przerażony.
Serce biło mi zabójczym tempem.
Stąd ta krew. Kolce przebijają mnie od środka przez co krwawię.
Było mi słabo, każde kaszlnięcie to był straszny ból.
Gdy wróciłem reszta była przerażona, bo poszedłem do toalety normalnie, a wróciłem lewo idąc.
Nie miałem sił na nic, miałem ochotę usiąść na kanapie i nie wstawać.
Krew była wszędzie.
Na rękach, ubraniach, twarzy.
Urocze, że Bartek jako pierwszy wziął mokre chusteczki i przecierał nimi moją twarz czy szyję.
Jego dotyk był dla mnie kojący i aż dziwne, że podczas tego, jak mnie dotykał to nie złapał mnie kolejny atak.
Ale może już żadna krew nie zalegała mi w płucach bo straciłem jej bardzo dużo, dlatego chociaż raz w spokoju mogłem czuć jego dłonie na moim ciele.
Zwykły dotyk, a doprowadzał mnie do szaleństwa.
Potem zaprowadził mnie do tolatety żebym przemył ręce. Stanął za mną żebym nie upadł i jak dziecku mył mi ręce.
Ledwo co chodziłem a on cały czas mnie podpierał.
W drodze powrotnej z tolatety zrobiło mi się słabo i ciemno przed oczami i zacząłem lecieć w dół, ale jego silne ręce złapały mnie przez co doszliśmy do celu.
Pamiętam jego minę i słowa jakie powiedział patrząc na niespuszczoną wodę w toalecie w której po powłoce szkarłatnej czerwieni unosiły się czerwone płatki.
Mówił, żebym się nie przejmował bałaganem który zrobiłem, a mianowicie wokół też była krew i te cholerne płatki.
Wyglądało to jakby doszło tu do jakiejś zbrodni.
Był tak strasznie uroczy, że mi pomagał.
Żaden atak mnie nie złapał.
Mimo nienawiści do tej choroby, byłem jej za to wdzięczny, że nie męczyła mnie bardziej pozwalając spędzić chociaż chwilę z miłością mojego życia.
Po regeneracji gdy czułem się już lepiej wróciłem do domu.
Straciłem tak dużą ilość krwi, że nie wiem czemu jeszcze żyje.
Jeśli choroba ma mnie wymęczyć do ostatnich chwil parę razy mocniej to chyba wolę już sam się zajebać.
Może to jest to?
Może muszę ukrócić swoje męczarnie nie pozwalając zrobić tego chorobie? Może to co pisali inni o samobójstwie przez chorobę to prawda?
Czuję się bezsilny.
Tak bardzo boję się tej jebanej śmierci!
Bartek kocham cię
Mam nadzieję, że do następnego, że dożyje jutra.
Mortalcio <3
CZYTASZ
Pamiętnik Hanahaki | Partek | Bartek Kubicki x Mortalcio
FanfictionHanahaki, choroba nieodwzajemnionej miłości. #8 w #hanahaki - 18.09.2024r. #6 w #hanahaki 02.11.2024r.