Rozdział 17. Pocałunek życia.

1.1K 109 23
                                    


Boże. Boże. Boże. Z trudem powstrzymuję pisk rodzący się w moim gardle. 

Unieruchomiona zastygam w pół ruchu, wyciągnąwszy przed siebie nienaturalnie dłoń z ubraniami. 

Z ust mojego ojca ciągle wypadają słowa - niekoniecznie powiązane ze sobą. Ranią moje uszy, ale pozwalam mu na nie, ponieważ sama nie potrafię inaczej określić całej tej sytuacji. 

- Tato... - szepczę, kiedy mężczyzna pojawia się obok mnie. - Czy widzisz to samo, co ja?

- Tak, Wakro - odpowiada cicho, przenosząc na mnie swój wzrok. - Widzę, to samo co ty. 

- Czy on... Czy my... 

- Tak, Wakro. - Na jego ustach powoli gości uśmiech. - Ponownie rozpoczynamy koniec. 

- Koniec?

- Tak, Wakro. - W jego oczach dostrzegam dziwny przebłysk, ale zanim go rozpoznaję, on przenosi wzrok na miejsce, gdzie już nie ma Gabriela. - Historia zaczyna się od początku. 

 Nie odnajduję słów, które potrafiłyby wyrazić rodzący się chaos w mojej głowie. Nie ma ciała. Nie ma krwi. Moja koszulka jest czysta i gdyby nie dziura w sercu, pomyślałabym, że śnię, śniłam i będę śnić. 

 A mój ojciec zachowuje się dziwnie - co wcale nie powinno mnie dziwić. A może powinno? W końcu od wczoraj stał się moją opoką, a ta powinna być stabilna. A on... bynajmniej do takich nie należy. 

- Co my teraz zrobimy? - pytam wciąż szeptem, obawiając się, że głos mnie zawiedzie. Nie potrafię oderwać wzroku od czystej podłogi. Zniknął. Po prostu zniknął. - Tato, co to wszystko ma oznaczać?

- To kochanie... - Otacza dłonią całe mieszkanie. - ...to przestaje należeć do ciebie. 

 Spoglądam na niego, ale on już nie zaszczyca mnie wzrokiem, więc wpatruję się w jego plecy, kiedy on wygląda zza okno. I mimo, że nie widzę jego twarzy, to odczuwam wrażenie, jakby był szczęśliwy. I spokojny. Ale spokojny tylko jak człowiek, który pogodziwszy się z całym światem, jest gotowy na śmierć. 

- Muszę zaczerpnąć powietrza... 

 Zrywam się z miejsca, wybiegam z mieszkania, schodów i rozwalającego się bloku i kieruję się gdziekolwiek przed siebie. Słońce przyjemnie ociepla moje policzki, kiedy otępiałymi nogami zmuszam się do ruchu. Gdziekolwiek - byle przed siebie. Gdziekolwiek - ...

 Nie odczuwam złości ni rozpaczy. Po prostu w końcu czuję się pusta w środku. Pusta. 

 Mój wzrok błądzi gdzieś w przestrzeni, a ja nie potrafię skupić go na niczym konkretnym. Mijam budynki, ludzi i w końcu same drzewa. W uszach gra piękny śpiew ptaków, pod nogami przyjemnie chrupoczą gałęzie, a ja idę, idę, idę. Gdziekolwiek - byle przed siebie. Byle pozbyć się wszechogarniającej klaustrofobii, przygniatającej moje płuca, serce i umysł. 

 Byle uwolnić się od myśli, że wszyscy postradali zmysły dookoła mnie. 

 Byle nie dopuścić do siebie myśli, że to ja jedyna je postradałam. 

 W końcu nogi odmawiają mi posłuszeństwa i zatrzymuję się gdzieś wśród drzew, otoczona przyjemnym letnim wiatrem i szumem lasu. Zatrzymuję się, kiedy coś uchodzi z mojego ciała, odbierając mi zdolność poruszania się. 

 Mój wzrok powoli przyzwyczaja się do otoczenia, kiedy próbuję rozeznać się w sytuacji, rozglądając się dookoła. 

 Mój wzrok powoli przyzwyczaja się do kor drzew, zieleni liści i człowieka, który pojawia się pomiędzy konarami. 

Dni śmierci. Czyli 1000 śmiertelnych wypadków Wakry Lejsis.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz