Boże. Boże. Boże. Z trudem powstrzymuję pisk rodzący się w moim gardle.
Unieruchomiona zastygam w pół ruchu, wyciągnąwszy przed siebie nienaturalnie dłoń z ubraniami.
Z ust mojego ojca ciągle wypadają słowa - niekoniecznie powiązane ze sobą. Ranią moje uszy, ale pozwalam mu na nie, ponieważ sama nie potrafię inaczej określić całej tej sytuacji.
- Tato... - szepczę, kiedy mężczyzna pojawia się obok mnie. - Czy widzisz to samo, co ja?
- Tak, Wakro - odpowiada cicho, przenosząc na mnie swój wzrok. - Widzę, to samo co ty.
- Czy on... Czy my...
- Tak, Wakro. - Na jego ustach powoli gości uśmiech. - Ponownie rozpoczynamy koniec.
- Koniec?
- Tak, Wakro. - W jego oczach dostrzegam dziwny przebłysk, ale zanim go rozpoznaję, on przenosi wzrok na miejsce, gdzie już nie ma Gabriela. - Historia zaczyna się od początku.
Nie odnajduję słów, które potrafiłyby wyrazić rodzący się chaos w mojej głowie. Nie ma ciała. Nie ma krwi. Moja koszulka jest czysta i gdyby nie dziura w sercu, pomyślałabym, że śnię, śniłam i będę śnić.
A mój ojciec zachowuje się dziwnie - co wcale nie powinno mnie dziwić. A może powinno? W końcu od wczoraj stał się moją opoką, a ta powinna być stabilna. A on... bynajmniej do takich nie należy.
- Co my teraz zrobimy? - pytam wciąż szeptem, obawiając się, że głos mnie zawiedzie. Nie potrafię oderwać wzroku od czystej podłogi. Zniknął. Po prostu zniknął. - Tato, co to wszystko ma oznaczać?
- To kochanie... - Otacza dłonią całe mieszkanie. - ...to przestaje należeć do ciebie.
Spoglądam na niego, ale on już nie zaszczyca mnie wzrokiem, więc wpatruję się w jego plecy, kiedy on wygląda zza okno. I mimo, że nie widzę jego twarzy, to odczuwam wrażenie, jakby był szczęśliwy. I spokojny. Ale spokojny tylko jak człowiek, który pogodziwszy się z całym światem, jest gotowy na śmierć.
- Muszę zaczerpnąć powietrza...
Zrywam się z miejsca, wybiegam z mieszkania, schodów i rozwalającego się bloku i kieruję się gdziekolwiek przed siebie. Słońce przyjemnie ociepla moje policzki, kiedy otępiałymi nogami zmuszam się do ruchu. Gdziekolwiek - byle przed siebie. Gdziekolwiek - ...
Nie odczuwam złości ni rozpaczy. Po prostu w końcu czuję się pusta w środku. Pusta.
Mój wzrok błądzi gdzieś w przestrzeni, a ja nie potrafię skupić go na niczym konkretnym. Mijam budynki, ludzi i w końcu same drzewa. W uszach gra piękny śpiew ptaków, pod nogami przyjemnie chrupoczą gałęzie, a ja idę, idę, idę. Gdziekolwiek - byle przed siebie. Byle pozbyć się wszechogarniającej klaustrofobii, przygniatającej moje płuca, serce i umysł.
Byle uwolnić się od myśli, że wszyscy postradali zmysły dookoła mnie.
Byle nie dopuścić do siebie myśli, że to ja jedyna je postradałam.
W końcu nogi odmawiają mi posłuszeństwa i zatrzymuję się gdzieś wśród drzew, otoczona przyjemnym letnim wiatrem i szumem lasu. Zatrzymuję się, kiedy coś uchodzi z mojego ciała, odbierając mi zdolność poruszania się.
Mój wzrok powoli przyzwyczaja się do otoczenia, kiedy próbuję rozeznać się w sytuacji, rozglądając się dookoła.
Mój wzrok powoli przyzwyczaja się do kor drzew, zieleni liści i człowieka, który pojawia się pomiędzy konarami.
CZYTASZ
Dni śmierci. Czyli 1000 śmiertelnych wypadków Wakry Lejsis.
Mystery / Thriller„Od kiedy skończyłam dziesięć lat, codziennie widzę swoją śmierć. Nie, poprawka. Ja ją codziennie przeżywam na nowo w innych wydaniach". Boję się, że ta samotność w końcu odwróci się w moją stronę i biorąc mnie delikatnie za dłoń, poprowadzi ze s...