One

798 40 8
                                    

Spojrzała nerwowo na zegarek.
Spóźniała się.
- Cholera, Sam. - mruknęła, trzęsąc się z zimna. Może, gdyby przyjaciółka ostrzegła ją, że będzie musiała czekać ponad kwadrans, nie wkładałaby tych cienkich rajstop i  podartych spodni wygrzebanych z dna szafy. Dłonie zamarzały jej w rękawiczkach bez palców. Upewniła się, że skórzana kurtka jest zapięta pod brodę i odetchnęła głęboko, a z jej ust wydostał się obłoczek pary.
    Wpatrywała się, przestępując z nogi na nogę, w linię horyzontu przez jeszcze dwie minuty, gdy zza zakrętu wyłonił się czarny pick-up Vincenta, chłopaka Sam. Dziewczyna z piskiem opon zahamowała przed chodnikiem, jednocześnie otwierając okno.
     - Wskakuj! - zawołała, ale jej nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Drżącą ręką otworzyła drzwi od strony pasażera i wskoczyła na przednie siedzenie. Wbiła się w fotel, chłonąc ciepło auta. Z głośników leciała dobrze jej znana muzyka, ciężkie basy i niski głos wokalisty. Vincent i Sam mieli fioła na punkcie metalcore, heavy metalu czy glam rocka. Te skomplikowane tytuły plątały jej się w głowie.
     - Annie, przepraszam, naprawdę! Zupełnie... gubię się w tym mieście. Czy ja wyglądam na kogoś, kto ma prawo jazdy? - zaśmiała się cicho pod nosem Samantha.
    - Nie, nie wyglądasz. Mam na imię Annabeth, błagam, nie nazywaj mnie Annie..
     Sam westchnęła.
   - To takie długie, skomplikowane imię. An-na-beth. To nie moja wina, że twoi rodzice nie przewidzieli tego, że to imię nie ma żadnego fajnego zdrobnienia...
   - Tak, to moja wina. - mruknęła Annabeth.
   - Tak czy inaczej, bardzo ci dziękuję, że zgodziłaś się ze mną pojechać. Może wreszcie się do nich przekonasz - szturchnęła ją w bok.
      Nigdy.
    - Ja i Black Veil Brides? Zapomnij.
       Londyn ich nie lubił. Korki były większe, niż zazwyczaj, zdaniem Samanthy '75% aut zmierzało do Millenium Arena', choć Annabelle miała co do tego mieszane uczucia. O tej godzinie zazwyczaj szły na Camden Town, z Vincentem i resztą, lub po prostu siedziały i gadały na parapecie Sam, na 28. budynku w Paddington. Kochała tę dzielnicę, te wysokie, stare budynki,w których ulokowane były teraz marne mieszkania, widoki na miasto z okna, o wiele bardziej warte niż te sprzedawane w hotelach za miesięczne pensje ich rodziców.
       Samantha z całej siły walnęła w kierownicę. Rozległ się dźwięk trąbienia.
    - Cholera! Nie mam prawka, a nawet ja wiem, że zachował się jak idiota.
    - Sam, rozumiem, ale chcę przeżyć.
       Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem, ale nic nie powiedziała.
      Annabeth westchnęła i odwróciła się do okna. Londyn byłby równie piękny nawet, gdyby spadła na niego bomba atomowa. Dziś dzień był słoneczny, wieczór taki jak zwykle - migoczący tysiącami świateł samochodów, budynków i latarni. Nie mogłaby mieszkać nigdzie indziej, choć tata tyle razy prosił ją, by odwiedziła Los Angeles.
      Coś zabrzęczało w kieszeni dżinsów. Wyciągnęła komórkę. O wilku mowa, pomyślała.
        Tata
         Nasz koncert w Londynie został odwołany ze względu na chorobę Mike'a i         na chwilę obecną... Kochanie, tak mi przykro. Wszystko byłoby inne, gdybyś   zgodziła się przylecieć. Całuję, Tata

       Miała ochotę cisnąć telefonem w deskę rozdzielczą. Nie widziała ojca od cholernego miesiąca, a gdy potrzebowała go najbardziej - wszystko trafiał szlag.
       Nie był normalnym rodzicem, a ich relacja nie do końca codzienna. Kochał ją, bo latał do niej zza oceanu dwa razy w miesiącu, gdy tylko znajdował czas między koncertami. Podróżował z zespołem po całym świecie, nagrywał płyty, kręcił teledyski, chodził na gale - oprócz tego był przede wszystkim jej tatą.
        Był Amerykaninem, jej mama - Brytyjką. Bała się świata ojca i nie chciała być jego częścią. Jeszcze nie.
       - Cholera.
       - Tak, wiem. - westchnęła Sam. - Spójrz, widać już stadion!
         Miała rację. Wielka, biało-czerwona kopuła przyćmiewała całą resztę. Nie zliczyłaby, ile razy ją widziała, lecz teraz przyglądała się jej uważnie po raz pierwszy.
        Piętnaście minut później przecinały parking. Sam podskakiwała, a Annabeth zastanawiała się, co odpisać tacie i czy w ogóle coś napisać. On miał na to czas zawsze, nieważne, jak bardzo był zajęty.
       Poczuła, jak ktoś mocno szturchnął ją w plecy. Podniosła głowę znad komórki i uświadomiła sobie, że brną przez tłum zmierzający na arenę - mieszaninę twarzy i kolorów, płynącą jak rzeka. Tuż przed kontrolą biletów Sam wcisnęła jej w rękę kawałek papieru. Nie patrząc na niego, powiedziała bezgłośnie: Black Veil Brides.
      Zapowiada się niezła zabawa.
      Ding. Kolejny SMS.
      Nim zdążyła coś zrobić, Sam wygłosiła jej długie kazanie o tym, że ma obsesję na punkcie tego głupiego telefonu i powinna choć raz sobie odpuścić.
       Wcisnęła go głębiej, nie chcąc nawet wiedzieć, od kogo jest, choć doskonale wiedziała.
    Przepychanie się naprawdę weszło jej w krew.
     Miały miejsca w pierwszym rzędzie. Sam niemal piszczała z zachwytu, powstrzymywała ją od tego obecność obcych ludzi.
     Było ciemno, a ona wpatrywała się w bezchmurne niebo, gdy ją szturchnęła. Scena zamigotała w świetle czarnych i czerwonych reflektorów. Publiczność zaczęła wiwatować, a jej przyjaciółka niemal zdarła sobie gardło. To były niepewne minuty czekania, w towarzystwie wrzasków i popiskiwań tłumu.
      Zobaczyła, jak na scenę wbiega chudy chłopak o całej wytatuowanej szyi. Zanim stanął w centrum sceny, publiczność zaczęła się wić i wrzeszczeć, nie przestając chociaż na chwilę. Wokalista uśmiechnął się i wyciągnął ręce w ich stronę. Na estradę wjechała platforma z resztą zespołu. Widziała go tak dokładnie, i wydawało się to niesamowite. Ludzie wyciągali ręce w stronę sceny, a on muskał ich dłonie. Gdy jej dotknął, nie poczuła nic szczególnego.
       Światła migotały, raz było ciemno, a raz tak jasno, że z trudem dostrzegała szczegóły. Chłopak biegał w tę i z powrotem, ciężko było nie spuszczać go z oczu.
Muzyka wydawała się być tylko tłem dla jego wygibasów, bo była tak głośna, że trudno było cokolwiek usłyszeć, wyłapać jakąkolwiek melodię, ale Sam wydawała się być zachwycona i wzruszona - łkała, i próbowała śpiewać, ale łzy zmieniały to w bełkot. Bring Me The Horizon było jej drugim ulubionym zespołem, lecz gwiazda programu - Black Veil Brides - absolutnym uzależnieniem.
        Oliver ( bo tak się nazywał ), był już cały spocony, ale mimo to nie tracił wigoru. Teraz urwał, stanął na środku sceny i przemówił:
       - Wiecie, jest jeszcze ktoś, dla którego większość z was tu przyszła, wiecie, o kim mówię - publiczność, a raczej jej przeważająca damska część odpowiedziała mu wrzaskami. - Andy, zaszczyć nas swoją obecnością! - wydarł się tak głośno, że czuła, jakby przebił jej bębenki.
          Tłum wrzeszczał, obserwując, jak ze szczytu sceny opuszczana jest metalowa płaszczyzna zawieszona na czterech, cienkich linach. Po chwili w obłokach sztucznej mgły zaczęła formować się ludzka postać - mężczyzna z szeroko rozstawionymi nogami, miał prawie dwa metry wzrostu. W jednej ręce trzymał mikrofon, a drugą trzymał się liny. Nie miał żadnych zabezpieczeń, co dostrzegła z podziwem.
         Hałas osiągnął apogeum, gdy mgła rozmyła się - Sam ze zdenerwowania wbiła jej paznokcie w nadgarstek, ale ona sama była tak ciekawa jego twarzy, że nie zwróciła na to uwagi.
          Przez chwilę myślała, że widzi anioła. Był blady, ale jego twarz rozświetlały intensywnie błękitne oczy - najpiękniejsze, jakie w życiu widziała. Wydawał się być spokojny, ale kącik jego ust był lekko uniesiony, krzywił się w delikatnym, wymuszonym uśmiechu. Kości policzkowe miał wysokie i wklęsłe, a usta wydatne i perfekcyjnie skrojone.
          Nawet gdyby chciała, nie mogła oderwać od niego wzroku.
          Zeskoczył z platformy, unosząc dłoń w stronę tłumu, a jego twarz znalazła się na ogromnym telebimie, sylwetkę oświetliły reflektory - ona widziała go z bliska. Zbliżył się w stronę, w której stała. I wtedy, tak po prostu, spojrzał na nią.
          Wstrząsnęła nią mieszanina uczuć. Cały ten koncert nie wzbudził w niej żadnych emocji, aż do chwili, w której skrzyżowali spojrzenia - jej oczy, orzechowe, świecące w blasku świateł, i jego - w kolorze wzburzonego oceanu, wpatrujące się z nią z niezrozumiałego powodu.
          Ulotna chwila. Czuła niemal rozczarowanie, gdy odwrócił wzrok w stronę reszty publiczności. To było jak dotyk - pozostał na niej, a ona nadal go czuła.
          Spojrzała na Sam, która wyciągała ręce, marząc o tym samym, i zachłystując się płaczem, mieszanym z krzykiem. Nigdy, przenigdy nie widziała jej w takim stanie - On był dla niej kimś wyjątkowym, jak i całe to miejsce, całe te zdarzenie.
        - Nie wierzę w to - wymamrotała. - Nie wierzę.
           I wtedy to się stało.
           W pierwszej chwili tłum stojący z przodu nic nie zauważył, sądząc, że to tylko muzyka.
            Usłyszała nieludzko głośny huk i odwróciła się.
            Eksplozja na środku placu utworzyła jedną, wielką ścianę hałasu, unosząc się w powietrzu nad ludzkimi głowami, po czym przeobraziła się w ogień. Zobaczyła, jak dołączają do niej dwa, pozostałe wybuchy. Cała arena wypełniła się dymem, a ona nie wiedziała, co jest straszniejsze - ogłuszający dźwięk, czy to, co wisiało  kilkadziesiąt metrów nad siedemdziesięcioma tysiącami ludzi.
            Aplauz publiczności zmienił się w ryk przerażenia. Gdy tylko zorientowali się, że znajdują się w niebezpieczeństwie, zaczęli całymi tabunami przepychać się we wszystkie możliwe strony, tratując siebie nawzajem, niczym mrówki. Każdy miał w głowie tylko jedną myśl: wydostać się ze tego piekła.
              Jakaś dziewczyna leżała na ziemi, płacząc i krzycząc z bólu. Ludzie przebiegali po jej plecach, nie zwracając na to uwagi. Zaczęła przeciskać się przez tłum, cudem unikając stratowania i podała jej rękę. Dziewczyna ostatnimi siłami podniosła się i rzuciła jej się w ramiona z wdzięczności.
             - Uciekaj! - krzyknęła Annabeth. Posłała jej ostatnie spojrzenie i uśmiechnęła się, po czym pobiegła przed siebie.
               Przed oczami mignął jej policyjny mundur. Ochroniarze i policja szamotali się wśród ludzi, próbując załagodzić chaos. Zaśmiała się, mimo całej tej sytuacji - tylko wprawiali ludzi w niepokój, a może najlepiej byłoby, gdyby otworzyli ogień i wybili wszystkich tu obecnych. Czegoś takiego się nie zapomina.
       Nagle coś do niej dotarło.
       Sam. Zgubiła ją.
      Zaczęła miotać się rozpaczliwie, wołając jej imię. Przepchnęła się do swojego rzędu, ale tam też jej nie było.
    - Sam! - darła się, powstrzymując od płaczu. - SAMI!
        Żaden z ludzi, którzy rozpychali się miedzy nią, nie był Samanthą. Poczuła, jak coś słonego ciśnie jej się do oczu i wstrzymała oddech. Nigdy, przenigdy nie uroni ani jednej łzy.
                Nieważne, jak bardzo by chciała - nie była w stanie jej znaleźć. To szalone i chore, jak w jednej chwili stały obok siebie, a w drugiej - rozpierzchły się, na podobę świeżych płatków śniegu pod dotykiem ciepłej dłoni.
        Nie zginę tu. Nie dzisiaj.
        Rozmyty obraz wokół stał się w jednej chwili ostry - tak jak sposób, w jaki przecisnęła się pod scenę. Wspięła się na nią, po czym zaczęła biec, nie wiedząc, co jeszcze miałaby robić. Wszystko było spustoszałe, ale sprzęt pozostał nietknięty. Muzycy uciekli równie szybko, jak się pojawili.
        Zabawne, jak deklarowali miłość do swoich fanów, a gdy coś groziło ich życiu, wykorzystywali pierwszą okazję, by uciec.
    W pośpiechu potknęła się o stertę kabli i z brzękiem upadła na ziemię. Podniosła się i nie zwracając uwagi na krwawiące kolano, przedarła się przez kurtynę i zeskoczyła po skrzynkach, krok po kroku, prosto na ziemię.
        Biegła przed siebie, najszybciej jak potrafiła, rozpaczliwie próbując wyprzeć z umysłu całe te wydarzenie. Mimo, że było ciemno, a ona nie uważała na drogę, udawało jej się uniknąć ponownego upadku. Całe jej ciało płonęło z bólu.
      Wbiegła do parku. Wydawało się, że jest tam całkowicie sama. Zboczyła ze ścieżki i zwolniła, wykończona biegiem. Im dalej szła, tym więcej drzew ją otaczało. Normalnie by się bała - była potencjalną ofiarą dla jakiegoś psychopaty czy gwałciciela, ale teraz czuła spokój i ulgę, z daleka od hałasu i ognia.
        Nagle usłyszała cichy głos. Zaalarmowana wślizgnęła się za drzewo. Było na tyle szerokie, by ukryć ją całą. Odczekała pół minuty, wytężając słuch. Nie była w stanie usłyszeć słów, to było jak echo odbijające się od jej ucha. Wiedziała, że teraz musi zachować ostrożność. Chowając się między drzewami, poruszała się niemal bezszelestnie, delikatnie dotykając stopami trawy.
        - Ostrzegaliśmy cię.
          Zadrżała. Zrobiła kilka kroków i ponownie schowała się za drzewem.
            Usłyszała lekki, pogardliwy śmiech.
          - Nigdy nie będziecie warci tego, co kiedykolwiek wam dałem.
          Wychyliła się i zobaczyła dwoje ludzi stojących naprzeciw siebie. Jeden z nich, stojący do niej tyłem, był dobrze zbudowany i miał szerokie, umięśnione ramiona - tylko tyle mogła zobaczyć. Drugi z nich pochylił lekko głowę, a gdy ją podniósł, jej serce nieomal wyskoczyło z piersi.
          Nie pomyliłaby go z nikim innym.
         Jakieś pięć metrów od niej stał Andy, ten Andy, w którego pół godziny wcześniej wpatrywała się jak zaczarowana; blask księżyca idealnie ukazywał jego napięte mięśnie twarzy, obrazując irytację zmieszaną ze zdenerwowaniem. Mimo to - zachował spokój, chłodnie wpatrując się w mężczyznę, choć widziała w tym coś więcej - nic innego, jak zwykłą pogardę. Zastanawiała się, czy gdyby w tej właśnie chwili postanowiłaby go namalować, potrafiła by to wszystko zobrazować - piękno jego ciała i emocje, które okazywał.
          Drugą kwestią było to, co on tu robił. Gdzie była reszta jego zespołu i zespołu Olivera? 
         - Wystarczy tylko trochę szacunku... Jestem pewien, że nie odmówisz go moim ludziom.
           Chłopak prychnął.
         - Nie mam do was żadnego szacunku. - jego głos stał się ostry, pełen oskarżenia. - To, co przed chwilą widziałeś... ten dym, płomienie... Zdajesz sobie sprawę, że zabiłeś niewinnych ludzi?
        Zobaczyła tylko ból.
        Tym razem to jego rywal się zaśmiał.
        - Nie obchodzi mnie to, Biersack. Te ludzkie szmaty mało co mnie obchodzą. Wiesz, nie wątpię, abyś całkiem nieźle na nich zarabiał. - słysząc to, Andy zacisnął pięści. - Ale ty mi coś obiecałeś... Chcę tych pieniędzy, Six.
       - Nikt nic ci nie obiecywał, Firestruck.
         Wtedy coś ją tknęło. W prawej kieszeni spodni Firestrucka zobaczyła coś dziwnego. Formowało się w kształt małego, kieszonkowego pistoletu. Może Andy zauważył go wcześniej - choć nie musiał, lecz teraz ona zobaczyła, jak delikatnie błądzi ręką po spuście. Zakryła usta dłonią.
        Co, jeśli zamierzał wystrzelić? Co, jeśli za chwilę z zimną krwią strzeli mu w środek głowy?
        Andy patrzył na niego z posągowym wyrazem twarzy, niczego nieświadomy.
        Musiała to zrobić.
      - Nic dziwnego, że tego nie pamiętasz - zaśmiał się Firestruck.. - Czas całkowicie pozbawić cię pamię...
      - ON MA BROŃ! - krzyknęła.
        To była kwestia sekundy. Six momentalnie wyciągnął broń zza paska i wycelował w pierś mężczyzny. Usłyszała krótki dźwięk odbezpieczania. Nacisnął na spust. Rozległ się stłumiony huk.
Nie chybił.

                                          
                                                           *     *    *

      Ciało opadło na ziemię niemal bezszelestnie. Obserwowała, jak trawa zabarwia się kolorem ciemnego szkarłatu.
        Podniosła wzrok. Chłopak spojrzał na ciało z obojętnością, po czym podniósł wzrok. Prosto na nią.
        Zabił człowieka. Zabił człowieka. Zabił człowieka.
        Odwróciła się na pięcie i wyrwała sprintem. Nigdy nie biegła tak szybko. Słyszała, jak ją goni, jak ziemia pod ich stopami trzeszczy. Nie miała szans.
          Poczuła jego równy oddech na karku.
          Złapał ją, zaciskając ramiona na szyi, jak seryjny morderca. Jego ciało przylegało do jej ciała, a dotyk jego palców na ramionach wyprowadzał ją z równowagi. Z trudem łapała oddech.
          - Jakim cudem mnie widziałaś? - wyszeptał, choć brzmiało to bardziej, jakby pytał samego siebie, więc milczała.
            Wydawało się, że minęła wieczność, gdy zbliżył usta do jej ucha.
         - Masz dwie opcje. Iść ze mną dobrowolnie, albo zostać zaciągnięta siłą.
         Wyrwała mu się. Stali teraz centymetry od siebie. Po raz pierwszy widziała go z tak bliska, każdy mały detal jego twarzy. Zrobiła krok w tył.
     - Gdzie mam z tobą iść? - może i był mordercą, ale ona nie była głupia. Ani szalona.
         Westchnął.
     - Nie pozostawiasz mi wyboru. - mówiąc to, złapał ją i przerzucił sobie przez ramię.
     - Zostaw mnie, do cholery! Gdzie mnie zabierasz?! - chciała krzyczeć, ale nie miała siły. Mogła jedynie silić się na podniesiony ton.
         Słysząc to, roześmiał się.


Dark Ocean || Andy BiersackOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz