Six

228 27 0
                                    

Ciemność. Chłód. Bezradność.
    Zostawił ją tu na pewną śmierć, nie mogło być inaczej. Potykała się o własne nogi, z każdym upadkiem czując większą chęć rozpłakania się.
      Miała do tego pełne prawo, bo sytuacja była beznadziejna. Ale nie mogła, nie teraz. Chciała żyć. Musiała żyć.
     Musiała uciec.
     Brnąc przez las, przeklinała wszystko. Nie umiała myśleć racjonalnie, nie w takim momencie. Był daleko, może właśnie strzelał komuś w głowę z uśmiechem błąkającym się po ustach, myśląc o tym, jak łatwo udało mu się pozbyć problemu.
    Nie była nim, i była żywa. To wystarczyło.
     Nie pamiętała, jak długo błądziła w mroku w stronę głównej drogi. Z każdą minutą czuła większe przerażenie - nie było po niej śladu. No tak, wywiózł ją na tyle daleko, by nie była w stanie jej znaleźć, ale nie należał do osób, które w ogóle ją doceniały. Gardził nią i uważał za śmiecia, na same wspomnienie o tym miała ochotę się rozpłakać. Nic mu nie zrobiła... No dobrze, oprócz opluciem, grożeniem, kopnięciem i wyzwiskami, których było tak wiele, że przestała je liczyć. Ale sam tak powiedział.
     Fakt, że myślała o tym, jak ją postrzegał w takiej sytuacji, był frustrujący.
     W porę dostrzegła, że podłoże parę kroków przed nią zapada się. Kilka stóp niżej ujrzała coś, co wyglądało jak wielka, mieniąca się w księżycowym blasku tafla jeziora. Położone było w samym środku polany oświetlonej przez światła nocnego nieba - wyglądało jak wyjęte ze snu. Wpatrywała się w dziwny widok przed sobą z fascynacją.
    Dopóki nie usłyszała ryku silnika.

*  *  * 

     Nie wróciłby po nią. To nie było w jego stylu.
      - Mark, bierz prawą stronę, ja zajmę się resztą! - wrzasnął ktoś, przekrzykując hałas.
     Nie miała pojęcia, co robić. Oślepiły ją reflektory samochodów, zbliżały się ze wszystkich stron. Prosto na polanę.
     Nie mogła ryzykować. Rozejrzała się we wszystkie strony - ukrycie się w głębi lasu może byłoby dobrym pomysłem, ale pięć minut temu. Zostało jej tylko jedno wyjście.
     Najszybciej jak umiała, zbiegła w dół zbocza i podbiegła do jeziora. Spojrzała w dół - plątanina roślin przypominających skręcone przewody. Nienawidziła pływać, a jakiekolwiek kontakty z wodą omijała z uporem maniaka, odkąd trzy lata wcześniej odeszła z kadry pływackiej. Najpierw stopy - woda była cholernie zimna i po kilku chwilach wypełniła jej trampki. Wiedząc, że nie ma na co czekać, wzięła głęboki oddech i zanurzyła resztę ciała.
    Jeżeli z początku woda wydawała jej się lodowata, przekonała się, że może być gorzej.
    To było jak uczucie tysiąca wbijających się w skórę igieł - przeszywających każdy z jej mięśni na swój osobny, bolesny sposób. Poczuła, że szybko traci grunt pod nogami - miała wrażenie, że zaraz pójdzie na dno, że waży tonę. Była prawie sztywna, ale mimo to szybko otrząsnęła się z bezruchu i poruszając rękami, zaczęła płynąć w stronę powierzchni - to tak, jakby lata treningów w jednej chwili wróciły.
     Delikatnie wynurzyła czubek głowy i wzięła płytki oddech. Przed oczami mignęła jej jedynie pustka owiana ciszą zmąconą odgłosami aut, po czym zanurzyła się z powrotem.
      Zeszła najniżej, jak potrafiła. Bicie serca nie dawało jej spokoju i nie wiedziała już, czy to z zimna czy ze strachu. Musiała wytrzymać jeszcze minutę, więcej nie dała rady. Jej płuca były coraz bardziej miażdżone z każdą sekundą.
     Powietrze się kurczyło. Nie mogła dłużej wytrzymać, ostatnimi siłami wypłynęła na powietrze. Oddychała gwałtownie, z trudem, dziękując Bogu, że żyje. Podpłynęła do brzegu, a gdy odnalazła grunt pod stopami, wreszcie poczuła się bezpiecznie.
     Było zimno jak diabli. Szczękała zębami i cała drżała. To właśnie oznaczał mróz, którego nigdy wcześniej nie zaznała podczas swojego szesnastoletniego życia w Anglii. Myślała, że jej organizm tego nie wytrzyma, że zaraz oddech uwięźnie jej w gardle i tak właśnie cały jej cudowny, wymyślony na poczekaniu plan ucieczki trafi szlag. Okryła się mocniej kurtką, lecz trudno było jej ruszać zgrabiałymi palcami. Wydawały się takie... Nieruchome, jakby straciła panowanie nad własnym ciałem.
     Na drżących nogach skierowała się na drugi koniec polany. Chciała teraz tylko iść przed siebie, znaleźć się w domu i położyć się w swoim własnym, ciepłym łóżku, pod kołdrą pachnącą jałowcem. Na samą myśl o tym przechodziły ją dreszcze. Przeszywający chłód niemal zlewał się w parzący gorąc. Idąc, nie liczyła nawet, ile razy się potknęła ani ile zadrapań dorobiła się na skórze. Przed oczami miała tylko dom, dom i czerwoną bandanę powiewającą na wietrze, przytwierdzoną do dachu furgonetki.
    Sam fakt, że ktoś czyhał na jej życie, był przerażający. Kilka dni wcześniej czuła się zwykłą, trochę za bardzo zblazowaną nastolatką z wschodniego Chelsea, której losy mało kogo obchodziły. Nie była warta uwagi, a tym bardziej - ścigania.
     Minął kwadrans, może dwa, a może więcej, straciła rachubę, gdy zobaczyła główną drogę. Jej serce gwałtownie przyśpieszyło. Udało jej się. To było więcej niż niemożliwe.
    Drżała, nie mając kontroli. Ujrzała dom w oddali - ten dom, dom, który należał do niego. Przyśpieszyła. Nie podaruje sobie, jeżeli zaraz mu czegoś nie zrobi.
     Weszła na werandę z trudem. Trzęsącymi rękami otworzyła drzwi.
      Stał w holu z największym spokojem. Odwrócił się i spojrzał na nią.
     - Zabiję... cię. - powiedziała łamiącym się głosem, i rzuciła na niego. Najpierw wymierzyła mu policzek, siarczysty i przepełniony nienawiścią, po czym zaczęła szarpać za ubranie, okładać po całym ciele. Nie opierał się, tylko delikatnie ją odsuwał, dopóki czyjeś mocne ramiona odciągnęły ją do tyłu.
    - Hej, spokojnie! - rozpoznała głos Ashleya za sobą. Obrócił ją ku sobie i spojrzał głęboko w oczy, po czym zmierzył ją całą - przemoczoną do suchej nitki, siną i drżącą z zimna. Bez wątpienia najżałośniejszy widok, jaki dziś udało mu się zobaczyć.
    - Chryste, cała się trzęsiesz... Co się stało, Annabeth? - spytał z prawdziwym przejęciem. W tej chwili miała jedynie ochotę paść mu w ramiona i się rozpłakać. Sam fakt, że ktoś się o nią martwił, doprowadzał ją do łez.
    Zamrugała powiekami, powstrzymując łzy. 
    - Oni... Oni tu są. - wymamrotała, szczękając zębami.
     W jednej chwili Andy pojawił się przed nią. Oparł dłonie na jej ramionach, ale nie tak, jak miał w zwyczaju - nie agresywnie, nie ostrzegawczo, tylko... Delikatnie i czule. To ostatnie wydawało się niemal niemożliwe. Była w stanie jedynie otworzyć usta ze zdziwienia i po prostu się na niego gapić.
    - Co oni ci zrobili? - niemal wyszeptał, patrząc jej w oczy. Czemu wydawało jej się, że go to.. Obchodziło? Jego spojrzenie było wyjątkowo przenikliwe, przeszywające na wylot.
    Nie wiedziała, co ma zrobić.
    - Nic... Są na terenie posiadłości. -  powiedziała cicho. Czemu wyraz jego twarzy wywołał u niej poczucie winy? To on, tylko on, był wszystkiemu winny... Prawda?
    - Ash, zbierz ludzi i jedź do lasu,teraz! - gdy brunet posłał mu pytające spojrzenie, odparł tylko: - Lucum.
    To była chwila. Przyjaciel zasalutował i odwrócił się na pięcie po czym wyszedł, krzycząc coś do grupy na zewnątrz.
    Zostali sami.
     - Nic mi nie jest. - zaprotestowała, choć nie odezwał się słowem.
     - Nieprawda.  Mogłaś zginąć. - znowu ten przyciszony ton. Zadrżała, po połowie z zimna, a po połowie... No właśnie, czemu?
     - Mogę? - spytał, po czym wziął ja na ręce z nietypową troską. - Musisz być sztywna... - wszedł na samą górę, prosto do jej pokoju, po czym odgarnął kołdrę i ostrożnie położył ją na łóżku. Przykrył ją i wstał.
    - Przyniosę ci nowe ubrania. - nie zdążyła odpowiedzieć, bo wyszedł, lecz po chwili wrócił z parą lnianych spodni i bawełnianą, czarną bluzką. - Chcesz herbaty?
   Powoli podniosła na niego wzrok.
   - Nie chcę twojej cholernej herbaty. - prawie wypluła te słowa.
     Co on sobie wyobrażał? Że tak po prostu wybaczy mu, że próbował ją zabić?

Dark Ocean || Andy BiersackOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz