Dobiegam do toczącego się po podwórzu landrovera w ostatniej chwili. Walę pięściami w tylne drzwiczki i macham szaleńczo rękoma, żeby przekrzyczeć ryk silnika mojego maleństwa. Zza szyby pokazuje się rząd zdziwionych głów, a ja stoję i nie potrafię wydukać z siebie nic poza sapaniem i zająknięciami.
— Zabieram się z wami! — odzywam się w końcu, mrużąc oczy przed słońcem, a Bellamy wychyla się z miejsca kierowcy.
— Nie ma mowy. Twoja noga...
— Jego bierzecie. — rzucam wyzywająco, wskazując na rozłożonego na tylnym siedzeniu Jaspera. — To dlaczego nie weźmiecie mnie?
— Problemy z głową to nie to samo co problemy z nogą, Rav. — próbuje tłumaczyć się Bell, ale ja bez jego ani Kane'a pozwolenia wskakuję do auta, zatrzaskując za sobą drzwiczki i wciskając się między Harper a Monty'ego.
— Będziecie potrzebować mechanika, gdy ten gruchot nawali. — pieszczotliwie stukam w samochód, a Jasper odpłaca się za wcześniejsze docinki.
— I kogoś ze śliczną buźką do patrzenia, jak zrobi się nieprzyjemnie. — kiwa głową, a ja uderzam go w bok. — Kapitanie, brałbym ją w ciemno.
Bellamy tylko wzdycha i odpala silnik a Marcus posyła w moją stronę uważne, opiekuńcze spojrzenie. Poza awersją do mojej osoby tych dwóch reszta wita mnie na pokładzie nazbyt entuzjastycznie, bo już po kwadransie drą się i przekrzykują wzajemnie.
Bellamy, Kane, Miller, Harper, Monty, Jasper, Monroe i ja. Zbiorowisko mniej lub bardziej uzdolnionych i zaprawionych w boju dzieciaków to ta nasza armia, z którą wyruszamy przeciwko Ziemianom?
Dobre sobie.
— Nie potrzebujemy mechanika, a Monty jest równie dobry w te klocki co ty. Dobrze o tym wiesz. — rzuca w moją stronę Jasper, wpatrujący się niezmiennie w jeden punkt na horyzoncie. — Uciekłaś od Wicka, gdy zrobiło się gorąco. Zostawiłaś go, bo nie radzisz sobie z tym, co do niego czujesz.
— Stul pysk, Jasper. — odpalam, rozmasowując nogę, poprawiając szyny i nawet na chłopaka nie spoglądając. — Żebym ja ci zaraz nie powiedziała, z czym ty sobie nie radzisz.
— Z kurczącymi się zapasami alkoholu w Arkadii? — dodaje Harper, a Monroe dopowiada za nią:
— Z melancholią dopadającą cię w deszczowe dni?
Pytania i niewinne docinki przeradzają się w zażartą kłótnię, a ta z kolei prawie w mordobicie, od którego ratuje nas Kane nakazujący czujność i spokój. Od tego momentu zajmujemy się więc jedynie studiowaniem mapy, poprawianiem Bellamy'ego zbaczającego z wyznaczonej ścieżki i rozglądaniu się za znakami pozostawionymi w głuszy przez ludzi Indry. Niestety, żadnych znaków ostrzegawczych nie zauważamy a po dwóch godzinach bezczynnego błądzenia w kółko rozdrażnieni wyskakujemy z rovera, rozglądając się za właściwą drogą.
CZYTASZ
Demons | The 100
Fanfiction"Everybody has demons, everybody has ghosts.'' * 138 Dzień po Lądowaniu na Ziemi. Arkadia przestaje być bezpiecznym azylem, las Trikru nie chroni już przed spojrzeniem śmierci. Nocą wypełzają demony. Duchy przeszłości rozciągają swe sidła. Nic nie j...