Jackson potyka się o rozrastające się wkoło korzenie i upada z krzykiem, boleśnie raniąc sobie nadgarstki i kolana. Gdy dźwigam go na nogi wstaje, chwiejąc się lekko i mrugając raz za razem ze zmęczenia. Biegniemy tropem rovera już od świtu, gubiąc ślad w gąszczu drzew to znowu odnajdując go po ułamanych gałązkach i przydeptanej trawie. Mój wierny pielęgniarz jest wyczerpany, czemu wcale się nie dziwię. I, choć najchętniej popchnęłabym go do przodu by nie tracić niepotrzebnego czasu, wspaniałomyślnie opieram Jacksona o najbliższe drzewo i z zaciśniętymi ustami zaczynam przemywać rozoraną skórę mężczyzny. Ten zaciska dłonie na moich ramionach, wciskając w skórę paznokcie i wydając z siebie serię zająknięć, co przez zmęczenie odbieram z dozą politowania.
— Spokojnie, Abby. — zapewnia mnie, gdy metodycznymi, wyuczonymi ruchami obwiązuję jego nadgarstki i kolana. — Nie zatrzymamy się na dłużej, niż to będzie potrzebne. Wiem, jak bardzo musisz martwić się o Marcusa.
I naraz milknie, speszony na widok mojej grobowej miny.
— Nie martwię się o Marcusa, tylko o dzieci. Myślisz, że gdyby było inaczej, zgodziłabym się latać w głuszy za roverem? Informatorzy Ziemian nie bez przyczyny złamali prawo i weszli na teren Arkadii, by przekazać nam wiadomości. Musimy ostrzec naszych. Musimy ich ochronić. To nie nasza wojna, a możemy ucierpieć w niej jak w żadnej innej. — wyjaśniam, specjalnie zawiązując supeł na nodze Jacksona nieco mocniej niż normalnie. Mężczyzna tylko wpatruje się we mnie bez słowa i krępacji, podczas gdy ja ciągnę dalej niewzruszona. — Ja już podjęłam właściwą decyzję. Nikt nie zmuszał cię, byś szedł za mną i podejmował swoją.
— Dobrze wiesz, że nie potrafiłbym cię zostawić. — zauważa tym swoim niepewnym szeptem, ale ja nie zyskuję już okazji, by mu odpowiedzieć. Wiedziona przeczuciem odwracam się dokładnie w chwili, kiedy w zasięgu naszego wzroku pojawia się koń, z wysiłkiem i parsknięciami lawirujący między drzewami.
— Przygotuj broń, Jackson.
— Na litość boską. Jestem lekarzem, Abby! — protestuje mężczyzna, gestykulując żywo, a ja nerwowo grzebię w plecaku. — I moim powołaniem jest przedłużanie życia, nie jego odbieranie!
Szkielet pistoletu ciąży mi w drżącej dłoni gdy staję naprzeciw wroga i unoszę lufę na wysokość swojej piersi, plecami do Jacksona i kamienną twarzą do napastnika. Mrużę oczy, biorę głęboki wdech i poprawiam ostrość, opuszkiem palca wyobrażając sobie, jak przyciskam spust, jak uwalniam do lotu śmiercionośną kulę i jak...
— Abby, nie strzelaj! — słyszę znajomy głos a mój własny głos rozsądku każe mi odrzucić broń jak najdalej od swoich trzęsących się dłoni. — To my!
Lincoln przytrzymujący omdlewającą Octavię w pasie zeskakuje z wierzchowca i delikatnie układa dziewczynę pod moimi stopami. Widząc w jakim jest stanie bez słowa rzucam się na kolana by wymacać jej puls.
Tętno nieznacznie podwyższone, serce bije nierównomiernie.
Przyjmuję apteczkę od Jacksona i wyjmuję z niej rolkę bandaża uciskowego, rozrywając go zębami.
— Strzała była zatruta? — pyta Jackson, wskazując na ranę wlotową.
— Na całe szczęście nie. — streszcza przebieg walk Lincoln, gładząc spocone czoło wojowniczki i przemawiając do niej kojąco. — Ale grot utkwił w nieszczególnym miejscu, przez co straciła naprawdę dużo krwi.
— Nic mi nie... — jęczy dziewczyna próbując wstać, ale Ziemianin mocnym uściskiem wciąż przytrzymuje ją na ziemi.
— Będę musiała ją wyjąć. Mimo, że nie została zatruta, istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że jest zainfekowana. Nie chcę, żeby wdało się zakażenie.
— Pani Griffin, błagam. Niech zrobi pani to, co jest dla niej najlepsze. — uważne oczy Lincolna wpatrują się we mnie błagalnie. — Octavia będzie przechodzić to drugi raz. Nie chcę, żeby cierpiała tak samo jak wtedy.
Kiwam sztywno głową i nakazuję Jacksonowi, by przytrzymał ramiona szamoczącej się bezwiednie dziewczyny.
— Kochanie.
Biorę głęboki wdech i zakładam opadające swobodnie kosmyki za ucho, nachylając się nad gorączkującą Octavią. — Zaciśnij mocno zęby. Możesz krzyczeć, jeśli ma ci to w jakiś sposób pomóc.
— Ale wojownik...
— Wojownik też krzyczy. — przerywa Lincoln szeptem, całując dziewczynę w spocone czoło z czułością. — Więc niech twój krzyk będzie najgłośniejszym krzykiem najdzielniejszego wojownika, jakiego znam.
Po tych słowach kiwa głową w moją stronę a ja chwytam za drzewiec strzały i przyciskam go palcami, odliczając w myślach do dziesięciu.
Proszę państwa, Kabby zawładnęło moim życiem!
I dokładnie tak zawsze wyobrażałam sobie Jacksona. Jako takie nieporadne dziecko.
Biedna Octavia, przeżyć tak okropne deja vu. Nie zazdroszczę.
CZYTASZ
Demons | The 100
Fanfiction"Everybody has demons, everybody has ghosts.'' * 138 Dzień po Lądowaniu na Ziemi. Arkadia przestaje być bezpiecznym azylem, las Trikru nie chroni już przed spojrzeniem śmierci. Nocą wypełzają demony. Duchy przeszłości rozciągają swe sidła. Nic nie j...