Rozdział 11 - Niech cię wojna nie zabiera

809 109 35
                                    


Gustaw był doskonale przygotowany na akcję. Z niecierpliwością wyczekiwał na wyjście z domu. Zosia podeszła i położyła dłonie na jego ramionach.

- Uważaj na siebie - powiedziała cicho, patrząc Gustawowi w oczy.

- Dla ciebie wszystko - odparł ze śmiechem.

- Nie chcę, żeby wojna cię zabrała, bo jesteś mój, tylko mój!

- Zosiu, moja mała zazdrośnico! - Przyciągnął ją do siebie i pocałował. - A teraz przepraszam panią, ale muszę już iść. Wrócę, obiecuję.

Wybiegł z mieszkania i po chwili znalazł się na ulicy. Spojrzał w okno. Stała tam Zosia i machała mu na pożegnanie. On narysował palcem w powietrzu serce i spokojnym krokiem poszedł na ustalone miejsce zbiórki. Stał tam tylko Ignacy, który udawał, że czyta gazetę, a tak naprawdę przyglądał się warszawskiej uliczce. Gustaw ustawił się w określonym miejscu. Po chwili zjawiła się też reszta oddziału. Brakowało tylko Tadeusza.

Gustaw bardzo za nim tęsknił. Przez lata przyjaźnili się wszyscy razem, w siódemkę, ale chłopak miał największe zaufanie do Czarneckiego i to się nie zmieniło. Wolał przestać myśleć o dawnych latach, bo pojawiające się w głowie obrazy Adama i Michała były nie do zniesienia. Piotrka wspominał jako szkolnego kolegę, jakby wraz z początkiem wojny ich kontakt się urwał. I była to prawda, przecież ten Piotr, którego zabili, nie był już jego przyjacielem.

Byli gotowi na rozpoczęcie akcji. W końcu zjawił się gestapowiec. Nie zwracał uwagi na otoczenie, szybko chciał gdzieś dotrzeć. Jeszcze nie wiedział, że to będzie jego ostatnia podróż. Nie było żadnych świadków, więc Gustaw podszedł do Niemca, patrząc mu prosto w oczy.

- W imieniu Polski Podziemnej - rzekł z nienawiścią.

Strzelił. Nawet ręka mu nie zadrżała. To nie był czas na rozmyślanie o życiu i śmierci. W tym momencie liczyło się tylko wykonanie rozkazu, a przy okazji sprawienie, by znów zatriumfowała sprawiedliwość. Liczył się fakt, że morderca niewinnych ludzi sam leżał martwy.

Chcieli uciec z miejsca zdarzenia, ale zza rogu wyłoniło się kilku hitlerowców zwabionych dźwiękiem wystrzału. Nie mieli oni zamiaru pytać, co się stało, nie czekali na wyjaśnienia, tylko zaczęli strzelać do młodzieńców. Chłopcy uciekali przed kulami, starając się dobiec do jakiegoś w miarę bezpiecznego miejsca. Wcale nie byli na straconej pozycji, udało im się zabić od razu dwóch Niemców. Byli doskonale przeszkoleni, a napływ adrenaliny sprawił, że zapomnieli o strachu. Nagle zobaczyli, jak Ignacy upada na ziemię. Chcieli do niego podbiec, ale zdawali sobie sprawę, że od razu dosięgną ich kule niemieckie. Ktoś wydał z siebie zduszony okrzyk. W napadzie gniewu udało im się zastrzelić pozostałych trzech żołnierzy.

- Szybko, uciekajmy! - krzyknął Fabian. - Kto mieszka najbliżej?

- Ja - rzekł Bogdan, podchodząc do leżącego na bruku Ignacego, który jęczał cicho. - Musimy się pospieszyć.

*

Nadal nie zdążyli ochłonąć po całej akcji. Nie docierały do nich żadne myśli, uczucia. Liczyło się tylko uratowanie przyjaciela.

Wszyscy przebywali w kuchni, czekając na jakiekolwiek wieści. Ignacy leżał na łóżku w pokoju obok. Był u niego lekarz - pan Fryderyk Woyciechowski, ojciec Emilii. Gustaw nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu, krążył po pomieszczeniu, Stanisław schował twarz w dłoniach i szeptał słowa modlitwy, Fabian wbił wzrok w podłogę, a Bogdan stał oparty o ścianę, nie okazując żadnych emocji. Nikt się nie odzywał. W końcu do kuchni wszedł pan Woyciechowski z bardzo poważną miną. Przyjaciele dobrze wiedzieli, co ona oznacza.

- Nie będę dawał panom nadziei. Nic nie mogłem zrobić. On umrze. Przygotujcie go na to. Wezwijcie księdza, rodziców, dziewczynę.

- Ile ma czasu? - zapytał Bogdan, jedyny trzeźwo myślący.

- To kwestia kilku dni. Muszę już iść...

- Proszę pozdrowić Emilię - powiedział Gustaw.

- Emilia wyjechała z tym waszym Tadeuszem, przecież wiecie. Trochę się o nią martwię. Ile oni się w ogóle znają?

- Proszę się nie obawiać. Tadeusz jest dobrym człowiekiem. Nigdy jej nie skrzywdzi.

- Do widzenia - powiedział lekarz i wyszedł, uśmiechając się blado.

Spojrzeli na siebie, nie mówiąc nic. Gustaw wszedł cicho do pokoju, w którym leżał Ignacy. Spał, oddychając z trudem. Gustaw starał się nie patrzeć na opatrzoną już ranę przyjaciela, ale nie mógł nie zauważyć zakrwawionej pościeli, a nawet podłogi. Słyszał słowa lekarza, ale modlił się do Boga o cud.

- Ignaś... Co ty zrobiłeś? Co z Irenką? Chcesz jej serce złamać? Ona cię kocha, ale o tym doskonale wiesz. Dasz radę. Przecież jesteśmy nieśmiertelni - z płaczem powtórzył dawne słowa Tadeusza.

Czarnecki nie miał wtedy racji. Nie byli nieśmiertelni. Dookoła ludzie umierali i to ci najbliżsi. Oni każdego dnia natykali się na śmierć, ale jakimś cudem zawsze udawało im się wyrwać z jej szponów. Ale przyjdzie taki dzień, kiedy im się nie uda.

*

Czuwali przy nim cały czas, na zmianę. Chcieli, by w chwili śmierci nie był samotny. Następnego dnia, z samego rana przyszły trzy najważniejsze kobiety w życiu Ignacego - mama, siostra i Irena. Siedziały przy nim, mówiły, pocieszały. Gdy Ignacy odzyskiwał przytomność pocieszał je, nawet żartował i cały czas tryskał optymizmem, ale chwilę później zasypiał. Przed południem dotarł ksiądz. Gustaw dobrze go znał z czasów, kiedy chodził z Tadeuszem do kościoła. Ksiądz Marian wszedł do pokoju i wyprosił wszystkich. Ignacy poprosił o wyspowiadanie.

- Proszę księdza, zabiłem człowieka - powiedział ze skruchą. - Dla dobra Polski, ale czy to ważne? Jestem mordercą, tak samo jak hitlerowcy.

- Bóg ci przebaczy - odparł ksiądz. - Żałujesz, to dobrze. Bóg jest miłosierny. Mów, synu.

Mama i siostra Ignacego nie mogły zostać dłużej, Stanisław i Fabian byli zmęczeni, więc postanowili wrócić do swoich domów, obiecując, że przyjdą następnego dnia. W kuchni siedział Bogdan, Irena i Gustaw. Gucio myślał tylko o Zosi. Chciał do niej wrócić, niepokoiła się pewnie. Dopiero w tym momencie pomyślał o rodzicach, którzy także musieli się zamartwiać. Ale nie mógł zostawić przyjaciół samych. Przyjaźń to też pewnego rodzaju miłość. Wiedział, że nie może zawieść wszystkich, którzy na niego liczyli.

- A obiecywał, że po wojnie założymy rodzinę - chlipała Irena. - A teraz? On może umrzeć!

Gustaw popatrzył na nią ze współczuciem. Nie powiedzieli dziewczynie Ignacego, że jej chłopak umrze. Nie chcieli odbierać jej nadziei. Chwycił delikatnie jej dłoń, dodając otuchy.

- Wszystko się ułoży.

Był na siebie zły, że wypowiedział tak banalne zdanie, ale nie potrafił wymyślić nic bardziej sensownego. Tadeusz mówił, że w takich sytuacjach najlepiej w ogóle się nie odzywać, bo cierpiąca osoba nie potrzebuje słów, tylko bliskości. Dziewczyna wstała i chwiejnym krokiem poszła do pokoju.

- Nie przeszkadzam? - spytała.

- Nigdy, moja najdroższa - odparł słabym głosem Ignacy. - Właśnie skończyliśmy.

- Tak sobie myślę... Ignasiu, przyspieszmy nasz ślub. Tak na wszelki wypadek.

- Ja się jeszcze na tamten świat nie wybieram. Obiecuję, jeszcze będziemy mieć najpiękniejszy ślub! - powiedział ze śmiechem i zaczął kaszleć.

- Wszystko dobrze? - spytała z troską, podchodząc do niego.

- Oczywiście. Proszę księdza, pewnie ma ksiądz wiele obowiązków. Proszę już iść, nie mogę dłużej księdza dłużej zatrzymywać. A ślub będzie, ale jeszcze nie teraz.

- Niech wam Bóg błogosławi.

Ksiądz Marian pożegnał się i poszedł. Irena usiadła przy Ignacym i chwyciła jego rękę. Głaskała go po czarnych włosach. Oboje byli szczęśliwi, nawet ze świadomością, że ich szczęście może nie trwać długo.

NieśmiertelniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz