chapter fourteen

403 38 2
                                    

Odetchnęłam głęboko. Raz, drugi, trzeci... Nie wiedziałam co robić. Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do Mary Ankle, bo przynajmniej mnie lubiła. Wiedziałam jednak, że jest bardzo konserwatywna. I cięta na Vici.

- Umieram. - wybrałam numer dziewczyny, która odebrała już po pierwszym sygnale. Przełknęłam ślinę i zdołałam opanować napływające łzy. - Wie. - szepnęłam tylko, ukryłam twarz w dłoni i otworzyłam buzię, wydychając powietrze. 

- Co...? - usłyszałam cichy szept po drugiej stronie słuchawki.

- Wszystko. - nie wytrzymałam i znowu pogrążyłam się we łzach. Spojrzałam za okno. Była ulewa, z burzą. - Kazała mi się wynieść. - dodałam cicho.

- Co do chu... - słyszałam, jak mówi do siebie pod nosem. - Blair. - wiedziałam, że zaraz wymyśli jakieś skomplikowane rozwiązanie. - Jedź do moich rodziców... - poleciła. Zamarłam i postanowiłam głośno protestować.

- Nie! Nawet mowy nie ma, Vici! - upierałam się. - Po pierwsze, to ich nie znam. Po drugie, skoro sama masz z nimi problemy, to jak niby mają mi pomóc? - wymyślałam kolejne argumenty.

- Kłócę się z nimi o mój styl ubioru. Denerwują mnie, ale powinni pomóc. Wspierają mnie, zazwyczaj. - mówiła dziewczyna. Tak, słońce. Pojadę do nich i przedstawię się jako twoja dziewczyna. Oczywiście.

- Nie jadę. Przejdę się po mieście, jakoś to będzie. Nie wiem tylko, gdzie spędzę noc. - odezwałam się, wciąż zapierając się przy swoim. Czułam się fatalnie. Wiedziałam też, że nie mam już rodziny. Nikogo. Oprócz niej. Nagle, Victoria się rozłączyła. Dosłownie sekundę później dostałam SMSa. 

Vici: Adres to E. Willetta St. 211. Proszę, zrób to. Powiedz im wszystko. 

Zaśmiałam się szyderczo. Fajnie, że umiesz uszanować moją decyzję, Vi. Miałam autobus kursujący na tę ulicę całkiem blisko domu. Jeździł dosyć często. Nawet przeszło mi przez myśl, żeby jednak spróbować, jednak nie byłam w stanie. Nie umiałabym opowiedzieć im całej naszej historii. Obcym ludziom. Kiedy tak rozmyślałam, usłyszałam, jak ktoś otwiera drzwi. Przekręca klucz, naciska klamkę... Spokojnym krokiem wchodzi do środka. Patrzy na mnie. Kto? Mój ojciec. Ubrany w idealny, czarny garnitur i krawat. Schował ręce w kieszeniach spodni. Robił tak zawsze, kiedy był zdenerwowany.

- Myślałem, że wyszłaś... - szepnął pod nosem, niby do siebie, a jednak nie. - Mama mnie tu ściągnęła. Przerwałem ważne spotkanie, więc nie interesują mnie twoje tłumaczenia, zrobisz to, co ci powiem. - powiedział zdecydowanym, groźnym tonem. Moja górna warga drżała, podnosząc się minimalnie do góry i opadając. W ten sposób, od dziecka sygnalizowałam strach. Ojciec spacerował po kuchni z zadartym nosem. - Słyszałem... - zmarszczył brwi i wzniósł ramiona do góry. - Blair, jesteś lesbijką? - wzdrygnął się, przeraził i natychmiast odwrócił się w stronę okna. Ja zaś zaczerwieniłam się, i poczułam szybciej bijące serce. Po dłuższym milczeniu, zdecydowałam się odezwać.

- Tato, ja ją kocham... - szepnęłam i poczułam łzy napływające mi do oczu. Nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej.

- Spokojnie, jesteś chora. - stwierdził, bez odrobiny troski w głosie. Wyjął z teczki kilka ulotek i podał mi je. Spojrzałam na każdą z osobna i zamarłam. "Leczenie chorób psychicznych", "Terapia dla twojego homoseksualnego dziecka", "Leczenie homoseksualizmu". Było ich o wiele więcej. Te hasła, każde z osobna, niesamowicie mnie dotykały. Zwłaszcza dlatego, że usiłowały mi przekazać, że miłość jest chorobą. - Skontaktuję się z najlepszymi lekarzami, wyleczą z ciebie te odchyły. - odparł, zachowując ogrom powagi. Spojrzałam mu prosto w oczy. Nie widziałam w nim Ojca, a bardziej nauczyciela i opiekuna. Nagle ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Powoli opadły na blat. Miałam nogi jak z galarety, trzęsłam się. Czułam wszechogarniający mnie ból. Odchyliłam brodę do tyłu, rozchyliłam lekko wargi. Zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam były już pełne łez. Płakałam. I miałam w nosie, że ktoś mnie widzi. Nie byłam w stanie opanować emocji. W popłochu wzięłam torbę ze stołu. Pobiegłam do drzwi. Włożyłam nogi w trampki, nawet nie wiążąc sznurówek. Pragnęłam uciec. 

Szybko wyskoczyłam z mieszkania i zbiegłam na dół po schodach. W końcu opuściłam klatkę schodową, i pobiegłabym dalej, gdyby nie to, że but mi spadł. Usiadłam na krawężniku, założyłam go po ludzku i odeszłam ścieżką mieszczącą się między blokami. Otarłam łzy - byłam przyzwyczajona do smutku. Zahartowana. Domyśliłam się, że wyglądam żenująco. Stare trampki, dresy, sprany T-shirt, brak makijażu, rozczochrane włosy... Dobra, mam większe problemy. Nie jest tak źle. Kiedy byłam już dwie przecznice od domu, zdecydowałam się usiąść na ławce. Odebrałam także kolejny SMS.

Vici: Kochanie, proszę, idź tam. Dzwoniłam do rodziców. Powiedziałam im wszystko w popłochu, ale raczej zrozumieli. Jeśli będzie źle, przenocują cię. Spróbuj... 

Zdecydowałam się odpisać dziewczynie.

Blair: Najgorszy dzień w moim życiu :))

Schowałam telefon do torby i spojrzałam na drogę. Nawet nie zorientowałam się, że tuż obok mnie jest przystanek autobusowy. Może to znak... Nagle pojazd podjechał. Problem w tym, że jeszcze nie zdecydowałam, czy tego chcę. Patrzyłam, jak ludzie wysiadają i udają się w kierunku swoich mieszkań, jak sądzę. Po chwili drzwi zamknęły się. I właśnie wtedy stwierdziłam, że chcę. Zerknęłam na tyły autobusu. Jakaś pani blokowała drzwi swoimi torbami. Już zabierała się do przesunięcia ich, kiedy... Zerwałam się z ławki jak poparzona. Natychmiast pobiegłam w jej stronę. Całe szczęście mnie zauważyła, i wstrzymała dla mnie drzwi. Udało się. Autobus ruszył, a ja podeszłam do automatu, żeby kupić bilet. Hmm, Willetta Street, jakieś dziesięć minut drogi. Wsunęłam do urządzenia 1$ i wyciągnęłam kwit. Usiadłam na wolnym miejscu z przodu pojazdu i położyłam swoją torbę na kolanach. Po chwili zaczęłam pisać ze swoją dziewczyną.

Blair: Co wy robicie na tym obozie, że ciągle masz czas? :p

Vici: Nie chodzę na zajęcia. 

Jej SMS troszkę mnie zaniepokoił, gdyż nie chciałam, by dla mnie rezygnowała z atrakcji obozu. 

Blair: Masz chodzić, i nie denerwuj mnie nawet. To, że mnie tam nie ma, niczego nie zmienia.

Vici: Nie czuję takiej potrzeby :)

Blair: Victoria!

Vici: Też byś nie chodziła, lol. Mieliśmy podchody. Połowa grupy wymiksowała się w pierwszej minucie gry. Max i Julia migają się od zajęć cały czas. A że oni, to ja z nimi, tylko oni idą do siebie, a ja do siebie. Nie żeby coś, ale Perrie strasznie się cieszy, że może spędzić z Giną tak dużo czasu. A miłość Juliaxa kwitnie <3

Blair: Juliax <3 Jak słodko. Co masz dla nas? :*

Vici: Nie mogę się zdecydować! Vicair, Blici, Blatoria... 

Blair: Nawet nie wiesz, jak cię kocham. :3

Vici: Ja ciebie też. ;3

Blair: Jadę do twoich rodziców, cieszysz się?

Vici: BARDZO!

Blair: Boję się...

Vici: Nie bój się. :) Jedziesz busem? Kiedy wysiadasz?

Blair: Ta, zostały chyba z dwa przystanki. 

Vici: Trafisz bezproblemowo, obiecuję Ci. Zadzwoń jak będziesz wracać. 

Blair: Okay.

Spojrzałam na zegarek. 10:12. Wcześnie. Vi wspominała coś o tym, że jej rodzice zaczynają pracę po południu. Mam więc jeszcze nieco czasu. Kiedy autobus zatrzymał się przy moim przystanku, zsiadłam z miejsca, założyłam torbę na ramię i wyszłam. Byłam na N. Dayton Street. Obok mnie znajdował się Uniwersytet Medyczny w Phoenix. Miałam do przejścia mniej niż pół kilometra. Rodzina Victorii mieszkała w prześlicznym budynku. Był to jedyny blok na ulicy, która była swoją drogą bardzo króciutka. Lokale były ponumerowane w taki sposób, że pierwsza cyfra w liczbie oznaczała piętro, a druga numer mieszkania. Jako, że klatka schodowa była otwarta, skorzystałam z okazji. Doczłapałam się na drugie piętro i zadzwoniłam pod odpowiednie mieszkanie. Otworzyła mi około trzydziestoparoletnia kobieta w blond włosach. Bardzo podobna do Vici.

- Blair? - zapytała z czułym uśmiechem na twarzy. - Wejdź proszę. - zaprosiła mnie do środka, a ja poczułam, że będzie dobrze.

Princess of my heartOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz