Cervera i nie-Cervera

180 12 13
                                    

Inés Pedrosa była już zmęczona tą wielką fiestą oraz całym świętowaniem. Niebo na wschodzie powoli jaśniało, co wróżyło rychłe wstanie nowego dnia.
Sama Hiszpanka siedziała na kanapie w wynajętym przez Marca busie i wtulała się do jego ramienia. Jeszcze moment, a zaśnie i przez najbliższe kilka godzin nic jej nie dobudzi.

– Musimy jechać. – szepnął miękko mistrz świata, poprawiając swoją bluzę na jej opalonych ramionach.

– Rano... – mruknęła, przyciskając mocnej głowę do jego ręki, na co ten uśmiechnął się pobłażliwie.

– Już jest rano. – pocałował ją w czoło. Dziewczyna westchnęła, ale uchyliła powieki, mierząc Marca swoim spojrzeniem pełnym nerwowych iskierek. – To potrwa tylko chwilę. Prześpisz się w samochodzie.

Wymknęli się z centrum pobojowiska imprezowego nim jeszcze świt na dobre zagościł w Cerverze, by przetransportować się do domu Marca, a stamtąd rozpocząć podróż.
Podróż dość długą, bo trwającą osiem godzin. Márquez musiał spędzić je w prawie całkowitej ciszy (pozwolił sobie jedynie na ciche puszczenie radia), ponieważ jego potencjalna rozmówczyni spędziła całą drogę na smacznym, niczym nie zakłóconym śnie.

– Pobudka, jesteśmy. – potrząsnął nią lekko, kiedy zaparkował samochód w jednym z wielu parkingów podziemnych.

– Gdzie mnie wywiozłeś? – przeciągnęła się, próbując zorientować się w terenie zaspanymi oczyma.

– Do miejsca, gdzie zjemy obiad. – odpowiedział beztrosko. Otoczenie nic Inés nie mówiło; parking, jakich miliony.
Jednak wystarczyło wyjechać ruchomymi schodami na powierzchnię ziemi, by po prawej mieć port i wyjazd z tunelu, po lewej wzgórze zamkowe, a przed sobą...

– La Rascasse. – przeczytała szyld, po czym spojrzała w oczy motocykliście. – Monako.

– Zgłodniałaś? Mam kilka propozycji.

– Więc prowadź.

Oczywiście jakiś czas im zajęło wyplątanie się z grupki fanów, ale Pedrosa była do tego przyzwyczajona. Nie raz, nie dwa zatrzymywali jej brata, przez co szybkie zakupy kończyły się wracaniem do domu po kilku godzinach.

Marc wybrał malutką restaurację z widokiem na mniejszy port, gdzie przycumowane stały nie nazbyt duże jachciki. Mieli stamtąd dobry widok na Ogród Księżnej Grace oraz wieżę niewielkiego kościoła, stojącego przy zamku. Ich stolik był postawiony całkiem w rogu, a budynki okalające zatokę skutecznie blokowały dostęp ostrego, popołudniowego słońca. Márquez złożył zamówienie, nie dając swojej dziewczynie nawet szansy na przestudiowanie karty.

– Byłeś już tutaj? – spytała, kiedy kelner przyniósł kieliszek białego wina dla niej, a wodę z pomarańczą dla niego.

– Tylko kilka razy. – zapiął bluzę pod szyję. Mimo listopadowej pogody, mogli siedzieć na zewnątrz i nie zamarzać. – Chciałem porozmawiać o Malezji.

– To dobrze, bo ja też. – ucieszyła się z podejmowanego tematu. Już kilka dni wcześniej była gotowa przedłużyć tę ich "umowę".

– Nie pasujemy do siebie. – rzucił, gniotąc serwetkę. Nie był w stanie spojrzeć na jej twarz, która wtedy wyrażała zdziwienie, ale drobne łezki już się zbierały w jej oczach.

– Dobrze. – powiedziała. Jej surowy ton zaciekawił Marca do tego stopnia, że uniósł wzrok. Zamiast zimnego spokoju, widział tylko błyszczące oczy. – Czy mógłbyś odwieźć mnie na najbliższe lotnisko? Chciałabym wrócić do domu.

– Zawiozę cię.

– Nie. – odparła ostro, szybko wycierając jedną z łez. – Chciałabym się dostać tylko na lotnisko.

Patrz przed siebie |MotoGP|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz