•Prolog•

1.8K 160 99
                                    

     Autobus zatrzymał się gwałtownie, rzucając wszystkimi pasażerami do przodu. Dziadek po jego prawej uderzył się przez przypadek w głowę.
'Niezdara' – pomyślał.

– Wysiadasz pan, czy nie? – spytał lekko poirytowany kierowca, który łaskawie na niego spojrzał.
On i jego walizka zajmowali całe przejście, a oprócz niego, ktoś jeszcze zechciał wysiąść na tym przystanku.

– Już – burknął do kierowcy, i pociągnął swój bagaż za ucho.
Tak naprawdę nie mógł się już doczekać, gdy wreszcie zaczerpnie świeżego powietrza. Zaduch, który panował w autobusie przyprawiał go o odruch wymiotny.

Rozsuwane drzwi otworzyły się z piskiem, aż zadźwięczało mu w uszach. Powoli zszedł ze schodków, uważając by walizka się nie zarysowała. Dopiero co ją kupił i nie chciał by tak droga rzecz, od razu się popsuła.

Jednak pech nie omijał go odkąd opuścił Petersburg, więc tutaj, także musiał za nim przyleźć. Na ostatnim schodku, noga mu się podsunęła i runął na chodnik, w ostatniej chwili podpierając się na obu dłoniach.
W samoobronie, przed atakującym chodnikiem, wypuścił walizkę, która teraz poturlała się samowolnie ze schodków.

– Gówniarzeria – Usłyszał jedynie mruknięcie zgrzybiałego kierowcy. Po chwili drzwi za nim się zamknęły, a autobus odjechał, pozostawiając po sobie jedynie chmurę dymu spalinowego.

Nawet nie chciał patrzeć na swoją walizkę, która leżała niedaleko i wyglądała jak siedem nieszczęść z pięknie obdartym, czarnym lakierem.
Gdyby potrafił, to pewnie by się rozpłakał na środku drogi, ale cóż.
Podczołgał się do swojego bagażu i lekko pogłaskał go w miejscu ogromnej skazy.

– Już dobrze, wszystko będzie dobrze – wyszeptał i podniósł walizkę dokładnie oglądając ją ze wszystkich stron. Oprócz zadrapania i paru miejsc, gdzie odprysł lakier, nic się nie zmieniło. No może, jedno kółko było bardziej chwiejne, ale to nic.
Przecież ta walizka kosztowała jedynie jakieś dwa tysiące rubli. Kupi sobie nową, jak tylko wróci do domu.

Podniósł się z chodnika, bo wreszcie zdał sobie sprawę, że przechodnie dziwnie na niego zerkają. W końcu, to niepierwszorzędny widok: facet smyrający walizkę i jeszcze mówiący do niej.

Naciągnął na głowę kaptur od czarnej bluzy z tygrysem na plecach i ruszył przed siebie, ciągnąc ostrożnie Viktora - bo tak nazwał swoją walizkę.
Mimo że świeciło słońce, a na niebie nie było widać żadnej chmurki, to i tak wolał ukryć się przed resztą świata. Długie kosmyki włosów wystawały mu poza kaptur, a ciągłe upychanie ich spowrotem było bez sensu.
Nie ścisnał włosów odkąd ukończył piętnaście lat i teraz spędzał dwie godziny, codziennie rano, by rozczesać te kudły. Niczym Roszpunka z trzyletnim stażem.

    Spojrzał w górę, gdzie przed nim, na wzgórzu malował się zamek Hasetsu. Musiał zmrużyć oczy, które przyzwyczajone do ciągłej szarości i ponuractwa, musiały przywyknąć do tego, jakże jaskrawego miejsca.

– Huh – mruknął pod nosem, gdy zaczął się wspinać pod górkę, ciągnąc Viktora za sobą i uważając, by nic mu się nie stało.
Trzy lata temu, po raz pierwszy był w Japonii i od tego czasu wiele się wydarzyło.

Wiedział, że teraz jak najszybciej musi odnaleźć pewnego chłopaka. I miał nadzieję, że spotka go właśnie na lodowisku. Przecież było to miejsce, w którym z pewnością Yuuri Katsuki przebywał dwadzieścia cztery na siedem.

    Zdyszany stanął na szczycie górki i zbladł, gdy przed nim nagle wyrosły schody, prowadzące jeszcze wyżej, do Ice Castle.
Teatralnie opadł na kolana i zaczął dyszeć ze zmęczenia, które przejęło całą kontrolę nad jego ciałem.
Bezsenność i długa podróż właśnie zaczęły ukazywać swoje skutki.

Atrofia uczuć [Yuri Plisetsky]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz