«6»

2.1K 120 10
                                    

Wdycham rześkie powietrze, by ukoić nerwy. Nieprawdopodobny z niego idiota, trzeba przyznać. Patrzę w jeszcze zasiane gwiazdami niebo i myślę o swoim domu, za którym tak bardzo tęsknię. Udaję, że nie przeszkadzają mi te oburzone i zniesmaczone spojrzenia, ale w głębi duszy brak mi serdecznych uśmiechów członków osady, gdzie każdy znał się z imienia i starał się być życzliwy. Myślę o Coleen i Lincolnie i coraz bardziej chcę się stąd wydostać. Przestępuję z nogi na nogę, bo ta złamana boli mnie jak cholera, ledwo na niej stoję.
Kuleję powoli do gasnącego ogniska nie zwracając zbytniej uwagi na siedzącą przy nim postać.
Jedyne co robię to naciągam bardziej jakąś bluzkę, którą pierwszy raz w życiu widzę, ale zwisa na mnie sięgając do połowy ud, więc domyślam się, że jest własnością Bellamy'ego. Nawet trochę pachnie jak on. Metalem i wilgotnym lasem. Siadam na prowizorycznej ławeczce prostując zmęczoną nogę. No dziewczyno, kondycha ci siada. Już po kilku sekundach czuję na sobie wzrok mojego towarzysza.
- Nie możesz zasnąć? - pytam odwracając głowę w stronę chuderlawego chłopaka. Patrzy na mnie przez chwilę ze strachem w oczach, więc posyłam mu lekki uśmiech.
- Coś w tym stylu - mruczy zakłopotany spuszczając wzrok na swoje ręce.
- A ty?
- Coś w tym stylu. - oboje cicho się śmiejemy.
- Jestem Jasper - przedstawia się pierwszy.
- Kyla, ale założę się, że to już wiesz.
Kiwa wolno głową.
- Tak naprawdę to... słyszałem jak się pokłóciliście. Ty i i Bellamy.
Nie odrywam wzroku od płomieni.
- Słuchaj... on chce tylko
- Chronić swoich ludzi? - dokańczam za niego. - Ta, rozumiem to. - mówię może ze zbyt dużą goryczą w głosie.
- Ja na jego miejscu bym cię tak nie oskarżał. No wiesz, bez twardych dowodów.
Spoglądam na niego badawczo.
- Dlaczego? - pytam zainteresowana.
- Sam nie wiem. - potrząsa głową - Chyba jesteś tym typem ludzi, których twarz mówi, że możesz im zaufać. - Widzę jak marszczy brwi próbując przetrawić własne słowa. - Nie przypominasz mi ziemianki. Jesteś łagodna i miła. Uśmiechasz się i i nie grozisz wszystkimi na około nożem. Nie rozumiem tego.
Wzdycham cicho się śmiejąc.
- Wiesz jak to jest w społeczeństwie, jeżeli większość jest okrutna siłą rzeczy mniejszość musi być łagodna. U was jest na odwrót. - otulam się ramionami - Wasza mniejszość nazywa się Murphy.
Jasper się śmieje, a ja wtóruję mu cicho.
Przechylam głowę, by lepiej mu się przyjrzeć gdy przykłada do ust metalową butelkę. I wtedy go poznaję.
- To ty. - uśmiecham się. - Ty żyjesz.
Chłopak odsuwa od ust butelkę nie biorąc łyka i spogląda na mnie spod uniesionych brwi.
- To ty oberwałeś włócznią prawda? - przez chwilę żałuję, że to mówię, bo jego oczy napełniają się strachem.
- Skąd ty... Czy to ty...
- Nie, nie, nie. - zaprzeczam szybko. - Nie miałam z tym nic wspólnego, pomagałam mojej siostrze z opatrunkami. To ona przekonała naszego ambasadora, żeby Cię nie zabijać. - jego wyraz twarzy łagodnieje, a strach zanika. - Bywa bardzo przekonywująca.
- Dlaczego to zrobiła? - nie widzę dokładnie przez płomienie, ale Jasper chyba się rumieni.
- Nie wiem. Może wpadłeś jej w oko. - uśmiecham się pod nosem.
Brunet prostuje plecy poważniejąc.
- Tak uważasz? - muszę odwrócić wzrok od jego twarzy, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Wszystko jest możliwe. - wzruszam ramionami.
Przez chwilę się zastanawia, a ja słucham szumiących na wietrze liści.
- Mógłbym jej, no wiesz... Podziękować? - zaskakuje mnie tym pytaniem, więc waham się tylko przez chwilę.
- To niemożliwe. - mówię stanowczo.
- Uratowała mi życie, chcę tyl...
- Nie. - przerywam mu. - To zbyt niebezpieczne.
- Kyla...
- Obiecuję, że przekażę jej twoje słowa. To wszystko co mogę zrobić.
Wzdycha zrezygnowany, a po chwili jego wzrok skupia się na czymś za moimi plecami.
Odwracam się i widzę wychodzącego z namiotu Bellamy'ego. Wracam wzrokiem do płomieni, gdy orientuję się, że idzie w naszą stronę. Po chwili czuję otulającą moje ramiona kurtkę i chłopak siada koło mnie. Splatam swoją zimną dłoń z jego ciepłymi palcami i podnoszę głowę z delikatnym uśmiechem. Jego twarz jest poważna, marszczy brwi.
- Przepraszam. - szepcze.
Słyszę jak Jasper krztusi się swoim napojem.
- W porządku. Chciałeś po prostu chronić swoich ludzi. - mówię spokojnie. - Stawiasz ich ponad wszystko. To cecha dobrego króla.
Kiwa głową, ale wyraz jego twarzy się nie zmienia. Chce coś powiedzieć, ale słyszymy nadchodzące z lasu śmiechy. Po chwili z mroku wyłaniają się trzy postacią. Dziewczyna i dwóch chłopaków.
- Hej Jasper! - woła jeden z nich, ale wkrótce wszyscy zwalniają kroku i cichną, gdy orientują się, że Jasper nie siedzi przy ognisku samotnie.
- Właśnie skończyliśmy swoją wartę. - oznajmia drugi z chłopaków i odkłada na ławkę coś metalowego. To on pierwszy siada po przeciwnej stronie ogniska. Później dołącza do niego reszta. Czuję na sobie ich ciekawski wzrok. Uśmiecham się pod nosem kręcąc głową.
- Na co czekacie? Zadajcie swoje pytania.
- Co tu jeszcze robisz? - dziewczyna nie waha się nawet przez chwilę.
- Harper...
- Moja noga nie jest jeszcze w pełni sprawna. - przerywam spokojnym głosem Bellamy'emu. - Ale myślę, że jutro wieczorem będę gotowa odejść.
- Dlaczego mielibyśmy cię puścić? Przecież powiesz wszystkim o naszej lokalizacji. - syczy.
- Nie zrobię tego. - mój głos nadal jest spokojny i opanowany. - Oszczędziliście mi życie, więc w zamian was nie zdradzę.
- A gdybyś nie miała wobec nas długu? Wtedy byś nas wydała?
- Prawdopodobnie... - świst wyciąganego noża. - Prawdopodobnie nie.
- A to niby dlaczego? - blondynka nadal zaciska dłoń na rękojeści noża.
- Mam swoje powody. - syczę, syczę ze spokojem, choć coraz bardziej działa mi na nerwy jej wścibskość.
- Niech zgadnę, - wytrąca mnie z toru swoim niedorzecznym śmiechem. - Ten powód ma na imię Bellamy?
Nagle obecność siedzącego koło mnie chłopaka jest jakby bardziej realna. Parzy mnie skóra na dłoni, którą dotyka, ale mój wzrok i wyraz twarzy pozostaje nieprzenikniony mimo napięcia między nami wszystkimi.
- Okey, Harper, wyluzuj. - mówi chłopak o dłuższych włosach, myślę, że ma na imię Finn. - Inni też mają pytania. - Posyła mi uśmiech, który niepewnie odwzajemniam. - Odpowiedź nam coś o osobie.
Zaczynam się śmiać myśląc, że to żart, ale twarze wszystkich są poważne. Może oprócz Jaspera, na którego zawartość butelki zaczyna mocno oddziałowywać. Podaje mi ją, waham się przez chwilę, ale odbieram ją i upijam porządny łyk.
- Więc od czego by tu zacząć... - biorę kolejny łyk, a substancja miło gilgocze mnie po gardle. - Moja matka Cassandra i ojciec Lucas są uzdrowicielami. Matka była kiedyś wojowniczką, ale zaszła w ciążę i zdecydowała się porzucić tamtą drogę, więc musiała odejść z wioski. Coś w stylu wygnania. Razem z ojcem wybrali wioskę uzdrowicieli i zostali tam na dłużej niż planowali. - robię przerwę, by wziąć kilka łyków, nie próbowałam wcześniej niczego takiego, ale zdecydowanie mi się to podoba. - Po jakimś czasie na świat przyszedł mój najstarszy brat - Lincoln. Tak. Pewnie go znacie, choć jego imię za dużo wam nie mówi. Uratował Octavię, chyba twoją siostrę, - biorę kolejny łyk spoglądając na Bellamy'ego. - musicie go pamiętać. Taki wysoki, torturowaliście go. - śmieję się. Dlaczego się śmieję? - Dobra, mniejsza o to. Wracając. Rodzice bardzo się kochali, więc na świat przyszła moja siostra, piękna i idealna Coleen. No i po jakimś czasie ja. Ale, ale... - biorę łyk. - To nie koniec historii, przecież chcieliście wiedzieć wszystko. - czkam śmiejąc się na ten dziwny odgłos uciekający z moich ust. - Nie wszyscy z nas chcieli zostać uzdrowicielami. Bądź co bądź, strasznie to nudne jest. Lincoln coś tam umiał, ale wszyscy wiedzieli, że to nie dla niego. Dlatego odszedł, ale on nie jest jak Coleen, nie, on wciąż utrzymuje z nami kontakt. Natomiast moja kochana, ekhem, siostrzyczka była genialna, po prostu perfekcyjna. - upijam jeszcze kilka łyków, by jeszcze bardziej pobudzić żar w żołądku. - Umiała wyleczyć każdą ranę, sporządzić każdą truciznę i od razu antidotum na nią. Uzdrawianie było jej przeznaczeniem. Ale coś się stało i koniec historii. Nigdy więcej nie dotknęła ziół.
- Co się stało? - ledwo słyszę zaciekawiony głos Finna.
- Może tyle wystarczy. - czuję jak Bellamy próbuje mi odebrać butelkę.
Krzywię się niezadowolona.
- Poczekaj, ostatni łyk. - opróżniam naczynie i wciskam je w ręce chłopaka. Wzdycha ciężko, a ja odpowiadam na pytanie Finna. - Ktoś bliski jej umierał. Ona próbowała go uratować, ale nic nie działało, żadne napary, maści, nic. Po raz pierwszy w życiu wielka Coleen była zupełnie bezsilna. - znów śmieję się bez przyczyny. - Była załamana po jego śmierci, a potem ktoś powiedział jej, że mogła uratować tamtego chłopaka, obronić go, gdyby tylko potrafiła walczyć, więc to, że on nie żyje jest jej winą. Postanowiła wyjechać z Anyą, w sumie nawet się nad tym nie zastanawiała, ani nie pożegnała.
Kończę mówić i czekam na kolejne pytania, ale nikt nic nie mówi.
- No dalej! - śmieję się, wszystko zdaje się być takie zabawne.
- Masz kogoś? No wiesz, - odzywa się Jasper co chwila czkając. - chłopaka, czy co wy tam u siebie macie.
- Nie, już nie mam. - chcę zachwycona dotknąć pomarańczowych języków ognia. - Odeszłam od niego, gdy po raz drugi mnie uderzył. - wyrywam się Bellamy'emu, który odciąga moje ręce od ogniska. Dlaczego mi przeszkadza? Byłoby zabawnie. - Tak na prawdę to mnie wyrzucił, bo mu oddałam.
- I bardzo prawidłowo! - czka Jasper unosząc dziwnie swoją dłoń do góry. Spoglądam na niego zdezorientowana, przecież nie można dotknąć nieba. - Och, to taki zwyczaj. Po prostu uderz swoją dłonią w moją.
Chichoczę próbując to zrobić, ale spadam z ławeczki i upadam pod nogi chłopaka wybuchając nieopanowanym śmiechem. Ten próbuje mnie podnieść także chichocząc, ale w skutku przewraca się na mnie. Leżymy tak śmiejąc się z siebie nawzajem. Ostatnie co widzę to twarz Bellamy'ego. Nie rozumiem czemu jest taki smutny.

'''''''''''''''''''''''''''''''''''''
Po dłuuuższej przerwie, ale przynajmniej coś treściwego :D
Miałam nadzieję, że ten rozdział będzie zabawny, ale nie jestem pewna czy to mi wyszło. 😂

xoxo harriet

You Can't Be Here  «Bellamy Blake» [CZĘŚĆ 1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz